ROZDZIAŁ 19 – NOWY ROK, IRAN
Kolejne starcie w Centrum Obsługi Wniosków Wizowych przy Ambasadzie Indii w Teheranie jest ostre, ale wychodzimy z...
Nagle, jeden ze współczekających zbiera się na odwagę. Ciągnie za rękę i hucznie coś po mongolsku tłumaczy. Z podtykanego nam pod nos telefonu wnioskujemy, że chce sobie z nami zrobić zdjęcie. Pozostali przyglądają się w napięciu. Zgodzą się czy nie? Chichoty milkną. Szepty rwą się wpół słowa. A my? Pozujemy do zdjęcia z odważniakiem, którego animusz prawdopodobnie wiąże się z procentami w wydychanym powietrzu. Kilka minut później, kiedy już wszyscy w promieniu pół kilometra mogą pochwalić się naszą podobizną w smartfonie wchodzimy na dziedziniec tego, co pozostało po kompleksie buddyjskich świątyń Erdene Zuu.
Kompleks powstał w 1585 roku, kiedy to buddyzm został uznany za religię państwową Mongolii. Kiedyś mógł pochwalić się sześćdziesięcioma świątyniami i miejscem dla niemal tysiąca rezydujących mnichów. Ale świetność ta nie wytrzymała starcia z wojnami, grabieżami i polityką. W latach trzydziestych, w ramach czystek religijnych komuniści zrównali miejsce z ziemią, zostawiając jedynie trzy istniejące dziś budynki. Co ciekawe, o ich zachowaniu zadecydował Stalin, który na ich przykładzie chciał pokazać zagranicznym sąsiadom, że komunizm zezwala na wolność religijną.
Masywne budynki z pobielanej cegły uginają się pod wspaniałymi, kilkupoziomowymi dachami wykańczanymi zieloną ceramiką. Ich wnętrze lśni złotem posągów Buddy i buddyjskich bóstw. Po obu stronach głównej bramy stoją dużo mniejsze, ale równie bogato zdobione budynki. Niemal całe ich wnętrze zajmują bębny modlitewne. Resztki wolnego miejsca zapełnia mrowie zatopionych w modłach ludzi. Kiedy usta bezgłośnie poruszają się w modlitwie, dłonie obracają masywny walec zgodnie z ruchem wskazówek zegara, łącząc w medytacji ciało i ducha.
Po wizycie w kompleksie głównym idziemy w stronę odległego krańca placu gdzie stoi drewniana, niepozorna brama. Prowadzi na zarośnięte trawą podwórze z krzyżem wąskich żwirowych ścieżek. U szczytu podwórza wznosi się biały dom. Mimo że leciwy cieszy oko złotymi zdobieniami i misternie rzeźbionymi ornamentami. Z jego drzwi wychyla się uśmiechnięta twarz odzianego w bordowe szaty mnicha. Dziś to tu rezyduje ich garstka, która stara się przywrócić religijne znaczenie historycznemu miejscu.
Budynki świątynne stoją ściana w ścianę z Karakorum, a raczej z tym, co pozostało po dawnej stolicy Imperium Mongolskiego. W 1235 roku Ögedei – trzeci syn wielkiego Dżyngis-chana – przemienił niewielką osadę gerów, jaką tu zastał w potężne, kosmopolityczne miasto. Kościół, meczety, świątynia buddyjska i przybytki pogańskie zgodnie koegzystowały obok siebie. Karakorum było siedzibą polityczną i kulturalną. Mieszkali tu najwspanialsi rzemieślnicy i rękodzielnicy. Ich dziełem było słynne Srebrne Drzewo Karakorum – potężna rzeźba wykonana z metali szlachetnych ze srebrnymi owocami wiszącymi z gałęzi. Cztery złote węże wiły się wokół pnia drzewa. Kiedy automatyczny anioł stojący na szczycie rzeźby przykładał do swych ust srebrną trąbkę, z paszcz gadów wypływały najlepsze alkohole świata na uciechę Ögedei i jego gości. Karakorum było dumą Mongolii przez 25 lat, kiedy to nowy chan przeniósł stolicę do Khanbaliq – dzisiejszego Pekinu.
Dziś pozostała po nim tylko wielka połać zieleni pomiędzy murami o wychodzących na cztery strony świata bramach. Z rzadka nasze stopy natykają się na kamienny zarys jakiejś budowli. Kilka kamieni ułożonych w geometryczny kształt. Może kiedyś ktoś tu mieszkał? Bił rozżarzony metal, formując go w ornament lub miecz? Może modlił się do swoich bogów o spełnienie najskrytszych marzeń? Ciężko nie poddać się melancholii, wiedząc, co kiedyś strzegło pobielane obwarowanie.
Melancholia, melancholią, ale nam trzeba ruszać dalej.
Droga z Karakorum do Arwajcheer zapowiada się bardzo dobrze. Suniemy radośnie pięknym, gładkim asfaltem wśród bezkresnego soczyście zielonego stepu.
Dwadzieścia kilometrów później asfalt głównej drogi zmienia się w pas zbitego, spękanego słońcem piachu. Stopniowo, nawet i ta droga zaczyna niknąć. W końcu przed nami wiją się tylko dwa paski wyjeżdżonych w trawie śladów.
Jest pięknie.
Gładkie stepy zaczynają wznosić się w łagodne wzgórza. Darń trawy okrywa je jak puchowy dywan. Na linii horyzontu, niezmącony błękit nieba tuli się do zielonego puchu.
Raz po raz torują nam drogę wełniane korki drogowe. Becząc i mecząc, stada owiec wierzgając, czmychają spod kół. Ich paniczna ucieczka śmieszy nadmiernym dramatyzmem przy naszym ślimaczym tempie.
Wreszcie dwa paski wyjeżdżonych śladów, mnożą się w chaotyczne nici biegnące we wszystkich kierunkach. Bawimy się, jadąc raz jedną, raz drugą siatką. Czasami wytyczamy naszą własną, prywatną drogę, niczym odkrywcy, zostawiając swój ślad na mongolskim stepie.
W końcu przed nami zaczyna łyskać srebro. Chciwie jedziemy w jego kierunku, tylko po to, żeby skończyć w błotnistej mazi rozlewiska kryjącego się w trawie. Za nim, wije się żywe srebro rzeki, którą jakimś cudem musimy przeciąć.
Wycofujemy. Jedziemy w górę strumienia. Rozlewisko. Daleko w dole nurtu – to samo.
Kluczenie w górę i dół rzeki zmienia naszą uroczą wyprawę we frustrującą mękę, a nas w parę zacietrzewionych kocurów.
– Zwolnij! Nie czujesz, jak trzęsie?!?
– To co? Mam się zatrzymać i pchać ten samochód?
– Stój! Dziura!
– Widzę przecież!!! Chcesz prowadzić, jak taka ekspertka jesteś?!?
Raz po raz wychodzimy z samochodu badać kolejne części strumienia i jego brzegu. Za każdym razem wracamy coraz bardziej wściekli.
Ostatnia deska ratunku to wąski przesmyk rzeczułki kryjący się w cieniu wzgórza. Brzeg jest gładki i suchy. Ale zbyt wysoki. Rzeka zbyt głęboka.
– Nigdy stąd nie wyjedziemy!
– Nie histeryzuj!
– Mówiłam, żeby nie…
Przerywamy wrzaski w pół słowa i patrzymy zahipnotyzowani, jak zachodzące słońce zmienia naszego srebrnego wroga w płynny ogień. Oświetlone promieniami wzgórze wychodzi z cienia i odkrywa przed nami misterny haftem z polnych kwiatów. Z niemal niewidocznych gerów zaczynają schodzić się krowy, łypiąc podejrzliwie długo-rzęsymi ślepiami w stronę nowych okazów u wodopoju.
– Wyciągaj stolik i krzesła. Zostajemy na noc.
Zostajemy na trzy. A rzekę udaje się w końcu przejechać bez problemu i w iście rajdowym stylu.