Malakka – od myszo-jelenia do miasta Światowego Dziedzictwa UNESCO
Na chybił-trafił wchodzimy do najbliższej restauracji – Harper’s Restaurant & Lounge. Wypatrujemy...
Wcześniej tego dnia, przystrojoną kolorowymi szarfami, długą, drewnianą łodzią docieramy do niewielkiego kutra rybackiego zacumowanego niedaleko brzegu tajskiej wyspy Phi Phi Don. Ledwie nasze stopy dotykają czerwonego pokładu, trzyosobowa załoga wciska nam w ręce długaśne wędki.
Z piwem w jednej ręce, z wędką w drugiej rozsiadamy się przy poręczach burty i zaczynamy łowić.
Słońce chyli się już ku zachodowi. Jego ostatnie promienie ścielą się czerwonymi smugami na tafli wody. Linia horyzontu między niebem a morzem zanika w szybko zapadających ciemnościach.
Kilkadziesiąt minut później, meldujemy nasz wędkarski rezultat załodze. Dumnie prezentujemy kilka malutkich srebrnych rybek szamoczących się na dnie plastykowego wiaderka. Na ten widok, jeden z rybaków – półnagi mężczyzna z węzłami mięśni tańczącymi pod ogorzałą skórą – sam zabiera się za łowienie. Kilka chwil później pokład zalewa fala czarnego płynu. Wyszarpnięta z wody kałamarnica wyraźnie daje znać o swoim niezadowoleniu strzykając na wszystkie strony atramentem. Załoga jest w siódmym niebie.
– Duża! Szkoda jej na przynętę. Lepiej ją usmażyć! – połów wraz z rybakiem znika za budką sternika.
Noc robi się coraz głębsza. Czerń wody pod naszą łodzią rozświetlają tylko lampy punktowe, które służą jako przynęta na ciągnące do światła ryby. Wszystkie, z pełną premedytacją, omijają wędki. Tylko kapitan – najstarszy z rybaków, pucułowaty mężczyzna z wiecznie przymrużonymi w intensywnym zamyśleniu oczami – cały czas w nas wierzy i donośnie kibicuje.
Coraz dalej w noc, wędki zamiast z dłoni, zwisają z metalowych stojaków. Reszta przynęty cieszy się przedłużonym życiem na dnie plastykowego wiaderka. Na rozłożonym na środku pokładu kraciastym kocu, wraz z załogą, raczymy się smażoną kałamarnicą w super-ostrym sosie chili, podpiekanymi warzywami z ryżem i swojskim rumem, który podobnie jak sos chili wyciska łzy z oczu. Rozmowy
stają się coraz głośniejsze, śmiechy – coraz bardziej tubalne. Wśród nich, raz po raz rozlega się płaczliwe wołanie kapitana, który wyskakuje z budki sternika i miotając metalowym okręgiem do ogłuszania ryb błagalnie woła w ciemność: „Barakuda! Please!”.
Wreszcie jego prośby zostają wysłuchane. Na pokładzie szamocze się okazała, srebrna smuga ryby, kłapiąca szczęką uzbrojoną w
przeraźliwie ostre zęby.
Niemal piętnaście lat po niszczycielskim tsunami spowodowanym trzęsieniem ziemi na Oceanie Indyjskim prawie wszystko wróciło do normy. Do Morza Andamańskiego opływającego archipelag wysp Phi Phi wróciło podwodne życie. Najszybciej z regeneracją poradziła sobie trawa morska. Zaledwie sześć miesięcy po tragedii dno morza zaczęły pokrywać połacie wodnej murawy. Wraz z nią
powróciły ryby. Rafy koralowe i lasy namorzynowe – naturalne łamacze fal – ucierpiały najbardziej i nawet do tej pory nie otrząsnęły się w pełni z tragedii 2004 roku. Nie tylko przyjęły na siebie pierwszy impakt fal tsunami, ale dodatkowo zostały zniszczone wypłukiwanymi gruzami domów i konstrukcji lądowych.
Nie jesteśmy w stanie zobaczyć żadnego świadectwa tych wydarzeń, kiedy poranek następnego dnia zastaje nas na punkcie widokowym we wschodniej części Phi Phi Don. Ze wzgórza położonego 186m n.p.m. rozciąga się fenomenalny widok na wyspę. Ściana zieleni ze strzelającymi w niebo palmami przechodzi w wąski przesmyk łączący dwie przeciwległe części Phi Phi Don. Mrowie czerwonych
dachów hoteli i resortów turystycznych odcina się jaskrawo od bieli plaż i szmaragdu wody. Ludzkie osady płynnie przechodzą w osiedle na wodzie złożone z niezliczonej ilości jachtów i łodzi. Za ich plecami wysokie, wapienne klify strzelają skałami w bezchmurny błękit nieba.
26 grudnia 2004 roku, ten wąski przesmyk Phi Phi Don pochłonęły fale tsunami. Uderzyły w idealnej dewastacyjnej synchronizacji z obu zatok. Ta, która nadeszła z południowej strony dochodziła do trzech metrów wysokości. Fala uderzająca od północy była dwa razy wyższa. Żywioł wziął wąski przesmyk, położony zaledwie 2m n.p.m., w mordercze wodne kleszcze i nie odpuścił dopóki nie
zniszczył go kompletnie. Przesmyk był turystycznym sercem Phi Phi Don.
Ludzka solidarność potrzebowała tylko dwóch tygodni, by ruszyć z pomocą dotkniętej tragedii wyspie. W usuwaniu gruzów, czyszczeniu i odbudowywaniu wyspy brali udział i rezydenci i podróżnicy wcielający się w rolę wolontariuszy. Ich najtrudniejszą rolą jednak było wydobywanie spod gruzów ciał tych, których wodny żywioł wysłał niespodziewanie w ostatnią podróż.
Ląd potrzebował tylko roku by otrząsnąć się z tragedii. Do połowy 2005 usunięto z wyspy ponad dwadzieścia tysięcy ton gruzu, połowa budynków nadających się do naprawy została odrestaurowana, biznes wznowiło kilkaset instytucji. Liczba ta wzrosła do ponad tysiąca przed końcem roku.
Ląd potrzebował tyko roku by odwrócić efekt tsunami. Ludzkie straty były nieodwracalne. Nauczony gorzką lekcją rząd tajski
zainstalował urządzenia wczesnego ostrzegania. Program dodatkowo oferował resortom turystycznym i hotelom szeroko zakrojone szkolenia w zakresie skutecznej ewakuacji i pierwszej pomocy. Wszystko to, by uniknąć podobnej tragedii i straty kilku tysięcy ludzkich żyć.
Paradoksalnie okres post-tsunami przynosi boom turystyczny na archipelagu Phi Phi. Wyspę Phi Phi Don, bez ustanku, pokrywają nowe hotele, resorty turystyczne, malownicze domki na śnieżnobiałych piaskach plaż. Każdy z nich oferuje bajeczne atrakcje: zwiedzanie pięciu pozostałych wysp archipelagu włączając nurkowanie i snorkelowanie, nocne wyprawy wędkarskie i spotkania z dziką przyrodą.
Zwabieni ich barwną i szeroką paletą znów wsiadamy do drewnianej łodzi i dajemy się ponieść w stronę „Małpiej Plaży”. Jej biały piach usiany jest szaro-brunatnymi, kosmatymi makakami. Warczące silniki łodzi – naszej i tuzina innych – nie tylko nie odstraszają zwierząt, ale wręcz przyciągają ich rosnącą z minuty na minutę liczbę. Niektóre z nich wbiegają do wody, niektóre w miarę cierpliwie czekają na brzegu. Wszystkie z tym samym uporczywym wyczekiwaniem w czarnych guziczkach oczu wyciągają w naszą stronę kosmate łapki. Nie trzeba długo czekać żeby w ich stronę wyciągnęły się ludzkie dłonie oferujące przekąski. Obok akceptowalnych w ramach zdrowego rozsądku świeżych owoców pojawiają się chleb, chipsy, plastykowe butelki z colą i innymi napojami. Sternicy łodzi, które przyniosły tłum nieśmiało protestują. Ich głosy giną w śmiechach rozbawionych turystów.
Kolejny przystanek – wyspa Phi Phi Leh z zatoką Maya Bay, rozsławioną przez filmowy hit z Leonardo Dicaprio – „Plaża”. Miejsce do którego podpływamy jednak nijak się z filmem kojarzy. Zamiast lśniącej lazurem laguny witają nas ostre wapienne skały. Ich podstawę wypłukują miotane silnym prądem fale. Wąski przesmyk między skałami zwieńczony jest skleconym z desek dekiem, do którego
prowadzi pajęczyna splecionych lin. Wygląda na to, że Maya Bay każe nam solidnie zapracować na możność podziwiania jej uroków.
Donośny głos naszego sternika potwierdza przypuszczenia:
– Wszystko co nie może zamoknąć wsadźcie do worków wodoodpornych. Najlepiej założyć na plecy, bo musicie trzymać się lin. Prąd podwodny jest dość silny, a teraz, w czasie przypływu jego siła jest zdwojona.
Zanim się dwa razy zdążymy zastanowić czy tego chcemy lądujemy w krystalicznie czystej i przyjemnie chłodnej wodzie. I dokładnie tak jak mówił sternik, silny prąd przypływu natychmiast rzuca nas w stronę skał. Chwytając się oplatającej ich siatki lin wytężamy mięśnie w próbie podźwignięcia się z wody. Uda i kolana szorują po podwodnych kamieniach. Stopy nie dają rady
złapać podłoża, a jeśli im się jakimś cudem uda, natychmiast przeszywa je paraliżujący ból po spotkaniu z jeżowcem. Mimo, że zadanie nie jest łatwe każdy przechodzi przez nie z godnym dorodnego osła uporem. Nawet młoda kobieta trzymająca kurczowo w ramionach kilkuletnie dziecko. Po kilkuminutowej walce z żywiołem, wymęczeni z mięśniami drżącymi od wysiłku i najszerszym z możliwych uśmiechem lądujemy na drewnianym deku.
Dalsza trasa to już spacer po plaży. Dosłownie.
Kilkaset metrów dalej, rzadki gaik wyścielający piaszczyste centrum Phi Phi Leh kończy się. Naszym oczom ukazuje się właściwa niebiańska zatoka. Szmaragd wody zlewa się z płaszczem zieleni pokrywającej skały otaczające lagunę. Ich wapienne kaptury ocieniają biel piasku plaży. Ujście zatoki, wąskim przesmykiem otwiera się na Morze Andamańskie.
Ale jego przebijający się przez przesmyk lazur możemy sobie tylko wyobrazić. Nasze oczy nie są w stanie przeniknąć muru z jachtów i łodzi ciasno tulących się jedna do drugiej, nie są w stanie przebić się przez nieustannie falujący, pozujący
do zdjęć tłum ludzi.
Karmione śmieciowym jedzeniem makaki, niszczone kotwicami łodzi turystycznych rafy koralowe, śmieci pozostawiane przez dziesiątki tysięcy turystów, z którymi wyspa ledwie jest sobie w stanie poradzić. Smutny kontrast z bajkowym pięknem szmaragdowego raju archipelagu Phi Phi.
Niebiańskie krajobrazy białych plaż przechodzących w krystaliczne lustro morza i wapiennych kolosów skał sięgających ku lazurowemu niebu przepełniają zachwytem ale i melancholią. Smutkiem tęsknoty za miejscem, które tu istniało zanim się mu przydarzyliśmy. Zanim przytłoczyliśmy go naszą falą. Niczym tsunami.