Rosja – ulice bez białych niedźwiedzi
Metaliczne dźwięki puzonów i huk bębnów. Donośne okrzyki w obcym, zawiłym języku. Biało-zielone peruki i koszulki w...
Wreszcie jednak udało się dotrzeć na główną, właściwą trasę, która niepostrzeżenie sprowadziła nas z gór, przez pagórki na płaskie jak stół równiny. Równiny piękne – jaskrawiące się soczystą zielenią łąk i złotem rzepaku, mieniące się błękitem jezior i łyskające bielą brzozowych zagajników.
W tej oto scenerii, na jednym z przystanków poznajemy Dawida i jego ekipę: Tur Ferajna (tur — podrasowany terenowo samochód; ferajna — przyklejeni do przedniego zderzaka Wilk i Zając). Dawid jedzie do oddalonej o 100 kilometrów od Irkucka polskiej wioski Wierszyna. Wiezie zebrane w ramach pospolitego fejsbookowego ruszenia artykuły szkolne, zabawki dla dzieci z polskiej szkoły i odkurzacz dla pani nauczycielki.
Oprócz polskiej szkoły w Wierszynie jest jeszcze polski kościół i Dom Polski. Służą około tysięcznej populacji wioski – potomków dobrowolnych polskich emigrantów. Ot, taka malutka Polska na Syberii.
Przy szczeniaczku żołądkowej gorzkiej obiecujemy sobie solennie, że się spotkamy w Wierszynie, po czym Dawid rusza swoim tempem podrasowanego terenowca 4×4, a my swoim – karetki przerobionej na kamper.
Pod Nowosybirskiem, karetka zaczyna wydawać niepokojące dźwięki. Niepokojące na tyle, że postanawiamy odwiedzić przydrożnych mechaników. Po kilku powtarzających się: „Sprinter?!? Panie! A skąd ja części wezmę?!”, z podwiniętym ogonem jedziemy pod autoryzowany serwis Mercedesa.
Serwis przyjmuje nas kawą, ciastkami oraz kompleksową diagnostyką, która wyrokuje: kompresor i drążki kierownicy do wymiany.
– A części macie na stanie?
– Nie, ale zaraz napiszemy do Moskwy, żeby przysłali.
– Ok. Ile to potrwa? Jest środa, a nas wiza goni.
– Do piątku najdłużej.
Z Nowosybirska wyjeżdżamy w poniedziałek wieczorem.
Dwieście kilometrów dalej – ruch wahadłowy. Skóra zdarta z lewego pasa straszy żwirem i kałużami zbierającymi się niewidzialnych wyrwach. My jedziemy prawym. Wyremontowanym. Gładkim jak stół.
Łup!
Samochód zarzuca na prawo. Kierownica niemal wyrywa się z rąk. Dochodzący z tyłu, metaliczny turkot czuć aż w zębach. Staję od razu. Tam, gdzie jestem. Za mną kawalkada tirów. Wymiar przekleństw można sobie tylko wyobrazić.
– Guma?
– Guma.
– Ale jak? Na prostej drodze?!?
„Guma” okazuje się rozerwaną w pięciu miejscach oponą. Ot, po prostu! Eksplodowała. Zaledwie 200 kilometrów za Nowosybirskiem, gdzie cały weekend spędziliśmy w salonie Mercedesa, czekając na remont drążków kierownicy i części zapasowe.
W ruch idą trójkąty, lewarek, koło zapasowe. Z lewego pasa żwir strzela spod kół mijających nas ciężarówek. Ciekawe czy celują z premedytacją?
Dwieście kilometrów dalej – Krasnojarsk. Szinomontaż za szinomontażem. W żadnym nie ma opony w naszym rozmiarze. Mechanicy odsyłają nas z jednego miejsca w drugie. Minuty zmieniają się w kwadranse, kwadranse w godziny coraz bardziej rosnącej frustracji.
Wreszcie gdzieś, jakoś pada adres – ulica Awiatorów. Dojeżdżamy do raju. Na żwirowym placu, między pasami autostrady kleją się do siebie małe budki, a przy nich koła, opony, felgi aż po sam horyzont. Niemal płaczemy z radości.
– A sziny do Sprintera masz? – pyta Andrzej w jednej z budek.
Zamiast odpowiedzi szczuplutki mężczyzna w roboczym kombinezonie odwraca się na pięcie i zaczyna wchodzić na dach budynku. Patrzymy po sobie, nie za bardzo wiedząc co robić.
– Są! Są kalisony do Sprintera! – krzyczy z dachu, który okazuje się magazynem.
Szinomontażystów jest dwóch. Jeden starszy, jeden młodszy. Obaj z Uzbekistanu. Obaj ciekawi naszej maszyny i podróży. Starszy – bardziej zdystansowany. Młodszy – żartowniś. Gada i gada. Każe pokazywać polskie pieniądze i zaraz wyśmiewa ich malutki rozmiar. W zamian dumnie prezentuje śliczny banknot rublowy wydany specjalnie na mistrzostwa.
– A za kotarą co macie? – pyta, zaglądając do samochodu.
– Dusz i toalet.
– Dusz macie w maszynie???
– No, taki malutki. Taki jak nasz cały domek na kółkach.
– Malutki, bo malutki, ale jest! – od razu poważnieje.
Starszy, zabierając się do zmiany zapasu na zreperowaną oponę, opowiada o Uzbekistanie.
– Do Taszkentu musicie koniecznie. Tam pięknie jest. Uzbekistan piękny taki! – na wspomnienie ojczyzny aż twarz mu promienieje.
Dzieli się również życiowymi poradami:
– Jak zapytają, nie mów, że masz dużo pieniędzy. Nie mów też, że pieniędzy nie masz w ogóle! Mów, że mało masz i tyle. Jak powiesz, że masz dużo – będą zazdrościć. Jak powiesz, że nie masz – zapytają: „A maszynę, za co kupiłeś?”. Jak powiesz, że masz, ale mało – pokiwają głową i powiedzą: „No, to tak jak my” i dadzą ci spokój.
Młodszy znowu się z nami drażni:
– A to nie mogliście o tak, tędy? – przecina placem naszą mapę z trasą na samochodzie i kreśli prostą linię między Polską i Alaską – A nie telepać się? Kalisony psuć? – wyśmiewa nas dobrotliwie.
Jak na potwierdzenie jego słów, ze ściągniętego koła zapasowego zaczyna z głośnym sykiem uchodzić powietrze. Kompletnie sparciały wentyl strzela jak z procy pod stopy szinomontażysty. Ten schyla się, podnosi go do oczu i śle wymowne spojrzenie ku niebu.
Bogatsi o nowo nabyte mądrości życiowe oraz naprawioną oponę ruszamy wreszcie na Irkuck. Wierszynę niestety musimy odpuścić. Czas kończącej się wizy goni nieubłaganie.