Peryferie
Menu
  • English
  • Filmy
  • Planeta Ziemia
  • Natura Ludzka
  • Obyczaje
  • Smaki
  • Kraje
    • Azerbejdżan
    • Birma
    • Chiny
    • Indie
    • Indonezja
    • Iran
    • Japonia
    • Kazachstan
    • Kirgistan
    • Malezja
    • Mongolia
    • Nepal
    • Pakistan
    • Rosja
    • Singapur
    • Korea Południowa
    • Sri Lanka
    • Tajwan
    • Tajlandia
    • Wietnam
    ROZDZIAŁ 17 – GANDŻA I SZEKI, AZERBEJDŻAN
    Lip 21, 2019
    ROZDZIAŁ 17 – GANDŻA I SZEKI, AZERBEJDŻAN
    ROZDZIAŁ 16 – YANAR DAG, AZERBEJDŻAN
    Lip 14, 2019
    ROZDZIAŁ 16 – YANAR DAG, AZERBEJDŻAN
    ROZDZIAŁ 15 – BAKU, AZERBEJDŻAN
    Cze 20, 2019
    ROZDZIAŁ 15 – BAKU, AZERBEJDŻAN
    Pagoda Szwedagon – czcigodny świadek buddyjskiego nowicjatu
    Sie 13, 2017
    Pagoda Szwedagon – czcigodny świadek buddyjskiego nowicjatu
    Jiankou, czyli Wielki Mur Chiński i jak z niego nie spaść
    Lut 12, 2017
    Jiankou, czyli Wielki Mur Chiński i jak z niego nie spaść
    Kawah Ijen – piękno z piekła rodem
    Lut 19, 2017
    Kawah Ijen – piękno z piekła rodem
    Prawdziwe oblicze Iranu
    Sty 20, 2020
    Prawdziwe oblicze Iranu
    ROZDZIAŁ 21 – JAZD, IRAN
    Wrz 1, 2019
    ROZDZIAŁ 21 – JAZD, IRAN
    ROZDZIAŁ 21 – KASZAN, IRAN
    Sie 25, 2019
    ROZDZIAŁ 21 – KASZAN, IRAN
    ROZDZIAŁ 20 – SNOWBOARD W IRANIE
    Sie 18, 2019
    ROZDZIAŁ 20 – SNOWBOARD W IRANIE
    Legendy Nikko
    Kwi 9, 2017
    Legendy Nikko
    ROZDZIAŁ 14 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część II
    Cze 1, 2019
    ROZDZIAŁ 14 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część II
    ROZDZIAŁ 13 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część I
    Maj 15, 2019
    ROZDZIAŁ 13 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część I
    Rozdział 11 – Ałmaty, Kazachstan
    Lut 2, 2019
    Rozdział 11 – Ałmaty, Kazachstan
    Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
    Sty 11, 2019
    Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
    ROZDZIAŁ 12 – BISZKEK, KIRGISTAN
    Kwi 30, 2019
    ROZDZIAŁ 12 – BISZKEK, KIRGISTAN
    Dwie twarze Issyk-Kul
    Lis 1, 2018
    Dwie twarze Issyk-Kul
    Malakka – od myszo-jelenia do miasta Światowego Dziedzictwa UNESCO
    Sty 8, 2017
    Malakka – od myszo-jelenia do miasta Światowego Dziedzictwa UNESCO
    Rozdział 9 – Ulgii, Mongolia
    Gru 26, 2018
    Rozdział 9 – Ulgii, Mongolia
    Rozdział 8 – Kobdo, Mongolia
    Lis 30, 2018
    Rozdział 8 – Kobdo, Mongolia
    Na Granicy Światów
    Lis 28, 2018
    Na Granicy Światów
    Rozdział 7 – Bajanchongor, Mongolia
    Lis 25, 2018
    Rozdział 7 – Bajanchongor, Mongolia
    Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje
    Mar 26, 2017
    Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje
    Anioł stróż z kałasznikowem
    Wrz 29, 2019
    Anioł stróż z kałasznikowem
    Duch Buriacji
    Paź 25, 2018
    Duch Buriacji
    Dwie Świątynie Posolska
    Wrz 16, 2018
    Dwie Świątynie Posolska
    Rozdział 4 – Buriacja, Rosja
    Sie 21, 2018
    Rozdział 4 – Buriacja, Rosja
    Rozdział 3 – Krasnojarsk, Rosja
    Sie 6, 2018
    Rozdział 3 – Krasnojarsk, Rosja
    Thaipusam – sposób na znalezienie szczęścia
    Kwi 19, 2018
    Thaipusam – sposób na znalezienie szczęścia
    Najstarszy zakład fryzjerski w Singapurze
    Kwi 27, 2017
    Najstarszy zakład fryzjerski w Singapurze
    Thaipusam – kiedy ciało staje się ofiarą
    Mar 12, 2017
    Thaipusam – kiedy ciało staje się ofiarą
    Taniec Lwa – tanecznym krokiem w Księżycowy Nowy Rok
    Lut 7, 2017
    Taniec Lwa – tanecznym krokiem w Księżycowy Nowy Rok
    Buddyzm pod wiszącą skałą
    Gru 28, 2017
    Buddyzm pod wiszącą skałą
    Market rybny w Dżafna, Sri Lanka
    Maj 7, 2017
    Market rybny w Dżafna, Sri Lanka
    Tsunami
    Sty 30, 2018
    Tsunami
    Market Damnoen Saduak – zakupy na fali
    Paź 30, 2017
    Market Damnoen Saduak – zakupy na fali
    Maeklong – tajski market z adrenaliną w tle
    Wrz 11, 2017
    Maeklong – tajski market z adrenaliną w tle
    Smakosza przewodnik po Wietnamie
    Mar 5, 2017
    Smakosza przewodnik po Wietnamie
    Barwne życie ulic Ho Chi Minh City
    Gru 1, 2016
    Barwne życie ulic Ho Chi Minh City
  • Nasza Podróż
  • O Nas
Peryferie
  • English
  • Filmy
  • Planeta Ziemia
  • Natura Ludzka
  • Obyczaje
  • Smaki
  • Kraje
    • Azerbejdżan
    • Birma
    • Chiny
    • Indie
    • Indonezja
    • Iran
    • Japonia
    • Kazachstan
    • Kirgistan
    • Malezja
    • Mongolia
    • Nepal
    • Pakistan
    • Rosja
    • Singapur
    • Korea Południowa
    • Sri Lanka
    • Tajwan
    • Tajlandia
    • Wietnam
  • Nasza Podróż
  • O Nas
Nepal, Planeta Ziemia

Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje

autor Aleksandra Tofil
Mar 26, 2017 1745 0 0
Udostępnij

Pochmurny lutowy poranek. Gromada dzieci biegnie do zaparkowanego przy poboczu piaszczystej drogi autobusu szkolnego. Kurz wzbijany przez małe stopy osiada na bordowych mundurkach. Dookoła słychać krzyki, śmiech i nawoływanie

Kilka minut później autobus znika, a z nim wrzawa podekscytowanych uczniów. Na uliczkach nepalskiego Nayapul cisza jednak nie zalega.

Lokalne sklepiki zaczynają nowy dzień pracy. Ich budynki, mimo, że nadgryzione zębem czasu wyglądają na nieukończone. Zardzewiałe konstrukcje rusztowań opierają się o nieotynkowane ściany. Otwarte tarasy drugich pięter zieją na przestrzał niezabudowaną pustką. Partery – te są ukończone. Przestronne, otwarte sale, z odmalowanymi ścianami, przykurzonymi nieco pyłem drogi biegnącej przez środek miasteczka. W środku – stoliki jadłodajni, warsztaty pracy stolarzy, półki uginające się pod ciężarem worków z ryżem i inną żywnością.


Kobiety omiatają progi słomianymi miotłami. W fałdach ich grubych, wełnianych spódnic kryją się umorusane, bosonogie brzdące. Nieopodal, na prowizorycznym palenisku postawionym na drodze, właścicielka jadłodajni smaży kawałki samosy – stożkowe bułeczki wypełnione mięsem, warzywami i ostrymi przyprawami. Świeżo wyjęty z tłuszczu, mocno pachnący ziołami kawałek podaje kilkuletniemu chłopcu. Malec, okutany w wełnianą czapę i grubą kurtkę, gorliwie zabiera się za jedzenie. Fakt, że od pasa w dół jest kompletnie nagusieńki wydaje mu się zupełnie nie przeszkadzać.


Właściciele sklepików, odziani w znoszone kurtki i grube dresowe spodnie, rozstawiają towar. Przed jednym ze stoisk stoi stado objuczonych mułów.

– Worki z mąką, ryżem i ziemniakami, warzywa, mydła i wełniana przędza. Coś jeszcze? – dopytuje sklepikarz.

– Nie, nie. Na dziś to wszystko – opowiada smagły, szczupły mężczyzna dopinając paski w uprzęży niecierpliwiącego się już zwierzęcia.

– Wracacie dziś, czy dopiero jutro?

– Jak pogoda się utrzyma to jeszcze dziś. Krótka trasa – tylko do Banthanti. W Green Hill View Lodge mają nową grupę turystów. Trzeba im dowieźć towar przed kolacją.

– Spokojnej drogi więc – rzuca na odchodne sprzedawca, odganiając z progu sklepu nachalnie ciekawskiego muła.


 
Za Nayapul zaczyna się trasa słynnego szlaku trekkingowego do Ghorepani, z docelowym punktem turystycznym – trzytysięcznikiem Poon Hill.

Początek jest łatwy. Szerokie, kamieniste ścieżki wiją się w lasach i między polami. Przecinają górskie potoki i delikatnie wspinają się na wzgórza otoczone tarasami upraw ryżowych. Stadko ciemnobrązowych, długouchych mułów kolebie jukami w takt miarowego truchtu po żwirowej drodze. Nagle przeciągły gwizd poganiacza każe im zwolnić. Na przedzie dwójka turystów, ich przewodnik i tragarz wciskają się jak najgłębiej w trawiastą zatoczkę na poboczu, starając się ustąpić miejsca karawanie. Na ścieżkę wracają kiedy wygwizdywane komendy poganiaczy zaczynają cichnąć. Kultura ruchu drogowego w górach Annapurna.

Jest ciepło. Promienie słoneczne znacznie podnoszą odczuwalną temperaturę powietrza. Szybki miarowy marsz zagrzewa dodatkowo. Wraz z każdym krokiem, teren zmienia się coraz bardziej. Rozległe, płaskie pola zastępują skaliste wzgórza. Szeroka ścieżka przechodzi w wąską drożynkę, ostrzej i ostrzej pnącą się do góry nierównymi kamienistymi schodkami. U jej szczytu, błękitem i bielą mienią się zabudowania bajkowej górskiej osady Tikhedhunga.

Na wpół murowane, na wpół metalowe konstrukcje domków przyczepione są kurczowo do wystających półek skalnych. Niektóre wydają się trzymać podłoża tylko siłą swojej cementowej woli. Niemal każdy z nich, to albo jadłodajnia, albo pensjonat. Te, które posiadają luksusy w postaci pryszniców z gorącą wodą krzyczą o tym wielkimi, ręcznie malowanymi szyldami.


 
Poganiacz zatrzymuje stado na placyku przy jednej z jadłodajni, która zaprasza przestronnymi, na wpół otwartymi halami i nęcącymi zapachami dobiegającymi z kuchni. Zanim jednak mężczyzna da się skusić rozkoszom podniebienia, rozluźnia juki zwierząt. Spod stojącego opodal stolika wyciąga metalowe miski, wypełnia je ziarnami kukurydzy i podaje wyraźnie zadowolonym zwierzętom.
Wreszcie siada przy pokrytym ceratą stoliczku. Wyglądając przez okno wychodzące na imponującą, zieloną przepaść rzuca w stronę kuchni zamówienie:

– Dal bhat i herbata!

– „Dal bhat power – 24 hour!” – krzyczy mu nad uchem rozbawiony kelner, stawiając przed poganiaczem gigantyczny talerz z daniem.

Dal, to przyprawiana kminem i kurkumą gęsta zupa z soczewicy gotowana z cebulą, czosnkiem, pomidorami i ziołami. Bhat – gotowany na parze ryż. Do tego placuszki chleba przaśnego – roti i odrobina gulaszu warzywnego. A na deser – gorąca, mocna i bardzo słodka herbata. Jedna porcja dania wystarcza na kilka godzin dalszej trasy.

– Do Ghorepani dziś? – zagaduje.

– Nie, tylko do Banthanti – odpowiada poganiacz rolując sprawnie papieros z cienkich bibułek i aromatycznego tytoniu.

– O, tamta kobieta też do Banthanti. Przyniosła wełniane szale i zaraz będzie wracać – ruchem ręki wskazuje na skalną półkę zaraz przy ścianie jadłodajni.

Na kancie skalnego ustępu siedzi kobieta otulona w purpurową, wełnianą chustę. Obok niej pusty już wiklinowy kosz. Usłyszawszy rozmowę mężczyzn podnosi się zarzucając na plecy pojemnik. Oplatający go sznur zaczepia sobie o czoło, łagodząc szorstkość troku niewielkim skrawkiem materiału.

– To pan do Green Hill View z dostawą? – rzuca w stronę kończącego papieros poganiacza.

– A, tak, tak.

– Ja też tam, to dołączę. Muszę zamówienie na pranie odebrać.


 
Powiększona nieznacznie karawana rusza dalej. Im wyżej, tym coraz zimniej. Chmury zaczynają schodzić z gór osiadając na wszystkim mokrymi kroplami zimnej mgły. Ruch na ścieżynce robi się większy. Każdy chce zdążyć do swojej osady zanim pogoda zepsuje się bezpowrotnie. Do miejsca docelowego – kolejnej „wiszącej” wioski Banthanti – już niedaleko. Jeszcze chwila i widać niewielkie zabudowania pensjonatu Green Hill View Lodge.

Masywny taras dzieli pensjonat od malutkiego budynku kuchennego, gdzie wrą przygotowania do wieczornego posiłku. Przy złączonych stolikach, otoczonych drewnianymi półkami, palnikami i wielkim glinianym paleniskiem, kucharka i pomocnicy przygotowują kolację. Przestrzeń pomieszczenia jest niewielka i ogień z palenisk ogrzewa miejsce. Mimo to, chłód na zewnątrz jest tak dotkliwy, że kuchenna ekipa kuli się pod kurtkami i kapturami. Kucharka zagrzewa ich władczo rzucanymi poleceniami. Niczym wytrawna tancerka wiruje na wąziutkiej przestrzeni między blatami a paleniskiem, półkami i piecem. Tu przygotowuje ryż, tu ziemniaki w sosie curry, tu znowu w wielkim garze nastawia wodę na herbatę. Zauważywszy tragarza wybiega mu naprzeciw.

– Namaste! Dobrze, że już jesteście. Obiecałam takiemu młodemu na kolację momo, a warzyw przecież już nie mam! – zanosi się dobrodusznym śmiechem, w którym wyraźnie dzwoni westchnienie ulgi. Dzięki karawanie „taki młody” będzie się tego wieczoru cieszył puszystymi pierożkami z warzywnym farszem i ostrym sosem chili.


 
Tym czasem świetlicy pensjonatu zebrała się już cała turystyczna gawiedź. Wszyscy ciasno obsiadają jego część centralną – niewielki piecyk węglowy – jedyne źródło ciepła. Porozwieszane na ścianach pokoju certyfikaty i nagrody w branży turystycznej pensjonatu są niemal niewidoczne przez kurtyny trekkingowych spodni i polarów suszących się na sznurach pod sufitem. Na podłodze wokół piecyka – imponująca kolekcja butów trekkingowych i wełnianych skarpet. Na stołach – kolacja, a w dłoniach – piwo Everest. W telewizorze bollywoodzki hit – Kabhi Khushi Kabhie Gham – podkreśla nierealność sytuacji.

Świetlica roi się od gwaru rozmów o trasie, o planach na dalszą podróż. Są porady, przestrogi, żarty i śmiech. Atmosfera domowego ogniska tworzona przez obcych ludzi w odległym kraju – tak specyficzna i unikalna dla schronisk górskich. Następnego dnia wcześnie rano, po lodowatym prysznicu i przeraźliwie zimnej nocy, wszyscy ruszą w dalszą trasę. Dotrą do Ghorepani skąd roztacza się zapierający dech w piersiach widok na pokryte śniegiem ostre stoki himalajskiego łańcucha Annapurna. Kolejny dzień zaczną przed świtem. W ciemnościach ruszą na 3210-metrowy Poon Hill gdzie obejrzą wschód słońca nad Himalajami. Może pogoda będzie im sprzyjać. Może czyste, bezchmurne niebo pozwoli zobaczyć im skąpane w czerwonych promieniach wchodzącego słońca himalajskie szczyty. Może wręcz odwrotnie. Siąpiący deszcz i gęsta mgła zasłonią kurtyną aury boski widok. Co stanie się na pewno – na nepalskiej ścieżce trekkingowej zostawią cząstkę siebie. W każdym mijanym miejscu, w każdej napotkanej osobie, bo nie da się nie stracić serca dla gór Nepalu.


 

Trasa na Poon Hill

Poon Hill to trzytysięcznik w paśmie nepalskiego łańcucha górskiego Annapurna. Jego 3210-metrowy szczyt jest jednym z najpopularniejszych punktów widokowych oferujących panoramę na majestatyczne Himalaje.

Miasteczko Nayapul – położone ok 40km od Pokhara – jest punktem startowym wyprawy. Pierwszy odcinek trasy podzielony jest zazwyczaj na 2-3 dni. Między Nayapul, a Ghorepani – wioską położoną najbliżej Poon Hill – jest kilka malowniczych osad górskich. Każda z nich składa się niemal wyłącznie z noclegowni i schronisk górskich, w których w razie potrzeby można zatrzymać się na noc. Z Ghorepani, przed świtem, rusza się na około godzinny marsz na szczyt Poon Hill. Tego samego dnia, zaraz po śniadaniu, wyprawa w trasę powrotną, która zazwyczaj trwa 2 dni. Ponieważ szlak Ghorepani Poon Hill jest tzw. szlakiem obwodowym (zataczającym koło), drogę powrotną do Nayapul można wyznaczyć wzdłuż jego północnej nitki.

Przykładowa trasa:

Dzień 1:

Nayapul – Tikhedhunga (lunch) – 4 godziny
Tikhedhunga – Banthanti (nocleg) – 2 godziny

Dzień 2:

Banthanti – Ghorepani (nocleg) – 4 godziny

Dzień 3:

Ghorepani – Poon Hill (wschód słońca) – 1 godzina
Poon Hill – Ghorepani (śniadanie) – 1 godzina
Ghorepani – Banthanti (lunch) – 4 godziny
Banthanti – Ghandruk (nocleg) – 4 godziny

Dzień 4:

Ghandruk – Nayapul – 5 godzin

Trasa prowadząca na Poon Hill jest umiarkowanie trudna. Zaczyna się szerokimi i przystępnymi drogami, które stopniowo przechodzą w coraz węższe i bardziej strome ścieżki. Te zazwyczaj uformowane są w kamienne stopnie. Na żadnym odcinku nie ma ekstremalnych, niebezpiecznych spadów, przepaści, itd. Trzeba jednak mieć na uwadze, że w czasie zalegania śniegu trudność trasy znacznie się podnosi.

Generalnie jednak szlak jest przyjemny, umiarkowanie wymagający i fantastycznie malowniczy. Do tego dochodzą atrakcje w postaci „współpodróżników”: kozy, bawoły, muły i niezliczone ilości ptaki przeróżnych gatunków. Jeśli trekking przypada na wiosnę, fenomenalnie kolorowa flora jeszcze bardziej urozmaici wędrówkę.


 

Sprawdź zanim wyjedziesz:

  • PRZYDATNE
  • MIEJSCE
  • CZAS
  • CENA

PRZYDATNE

Woda w Nepalu zdatna jest do picia jedynie po przegotowaniu lub przefiltrowaniu. Warto więc zainwestować w tabletki uzdatniające lub filtry. Gdzie się da – zaopatrywać się w butelkowaną wodę mineralną.

Poon Hill położony jest w Obszarze Chronionym Anapurny, w związku z tym konieczne są przepustki umożliwiające wejście na jego teren. Tutaj dowiesz się jak i gdzie zaaplikować.

Możliwe jest również wynajęcie przewodników i w razie potrzeby tragarzy. Praktycznie każdy hotel i biuro turystyczne w Pokhara oferuje podobne usługi.
W naszym przypadku wycieczkę nie tylko po szlaku Annapurny, ale i cały pobyt w Nepalu, zorganizowany został przez HELLO SHERPA TREKS & EXPEDITION. Fantastyczna ekipa, zorganizowaną przez Dendi Sherpa, która zajęła się nami nie jak turystami, lecz jak rodziną.

MIEJSCE

Poon Hill, Ghorepani, Nepal

CZAS

Ghorepani Poon Hill trekking możliwy jest cały rok, aczkolwiek warto unikać pory monsunowej między czerwcem a wrześniem.

Październik – listopad: pora po-monsunowa z czystym i przejrzystym powietrzem. Dni ciepłe, ale nocą temperatury spadają poniżej zera. Szczyt sezonu z dużym ruchem na trasach i zatłoczonymi noclegowniami.

Grudzień – marzec: najzimniejszy okres. Temperatury w dzień ledwie przekraczają zero, w nocy spadają dużo poniżej kreski. Zalegający śnieg i lód znacznie podnoszą trudność trasy. Dużo mniej turystów. Im bliżej marca, tym więcej kwitnącej flory i fantastycznie malowniczych widoków budzącej się do życia przyrody.

Kwiecień – maj: drugi szczyt turystycznego sezonu. Ciepłe dni przeradzają się w nieznośnie upalne i wilgotne im bliżej końca maja.

Czerwiec – wrzesień: pora monsunowa ze wzmożoną ilością długotrwałych opadów i plagami pijawek. W zamian za to, cała flora Annapurny jest w pełni rozkwitu, oferując fenomenalne pejzaże przyrodnicze.

CENA

Przepustka: 2000 NPR/ 75 PLN/ 20 USD
Przewodnik: 20–25 USD/ 75–100 PLN za dzień
Posiłki na trasie: 300–400 NPR/ 11–15 PLN/ 3-4 USD
Woda w butelce: 100 NPR/4 PLN/ 1 USD
Zakwaterowanie: 300–1000 NPR/ 11–38 PLN/ 3–10 USD za noc w zależności od standardu. Nie każdy pensjonat/noclegownia ma gorący prysznic. Te z podobnym luksusem za pokój policzą od 450 NPR w górę.


 

 

natura
Udostępnij

Poprzedni

Thaipusam – kiedy ciało staje się ofiarą

Następny

Legendy Nikko

OBSERWUJ NAS

WIĘCEJ NA FACEBOOKU

Współpraca z Lonely Planet

INSTAGRAM

peryferiemag

Karetką Dookoła Świata
Around the World in the Ambulance
From Poland to Alaska
📍 Our newest post 👇

Peryferie
... W całej pracowitej przyrodzie tylko ludzie tr ... W całej pracowitej przyrodzie tylko ludzie trwali bez ruchu.

Wędkarz w łódce po drugiej stronie jeziora zmienił się w konar z ramionami i wędką zastygłymi nad wodą.

W swoim domu kaszubski gospodarz Franciszek, do którego należy ziemia nad jeziorem, jeszcze nie odstygł z bezruchu snu. Otoczony domkami na dzierżawę, pełnymi snem letników, przekręca swoje osiemdziesiąt dziewięć lat na drugi bok. Gospodarki już nie ma. Już nie musi wcześnie wstawać.

Ale, kiedy się zbudzi, też będzie zajęty.
Najpierw sprawdzi obejście i swoje rzeźby: chłopków, co grają na organach i zagryzają fajki pod wąsami z szyszek, dwa białe zające, fliger, czyli samolot i działo ze szpuli po kablach i rury kanalizacyjnej. I wiatraki. Ten, co pokazuje czy bardzo dziś wietrznie – bardzo prosty, ale skuteczny, te wysokie z wnętrzem smukłych wieżyczek zdobionych kinkietami w kwiaty i ten jeden, jedyny, co zamiast czterech boków ma sześć.

Potem gospodarz podleje kwiaty. Tak jak obiecał żonie, kiedy szła na operację. Teraz od tygodnia dochodzi do siebie u córki. Już, już powinna wracać.

Wreszcie po śniadaniu siądzie do organów schowanych w szałerku. Zagra „Kaszubskie Jeziora”, a głos akordów, wzmocniony starym, ale sprawnym głośnikiem, poniesie się po jeziorze wprost do letników, co rozłożyli się na brzegu w kamperach.

Po koncercie pan Franciszek pójdzie do nich i za postój weźmie tyle, co na flaszkę. Bo tyle, co na piwo, to trochę za mało. Potem rozsiądzie się w jednym z letniskowych krzeseł i będzie młodym opowiadał jak to na Kaszubach się żyło i żyje.

Opowie, jak to za ojców było, kiedy przed wojną Niemiec rządził wioskami, a podatki były wysokie. A potem, we wojnie, jak chodził po domach z listą i trzeba było zdać plony, trzodę, ale tylko tyle, ile gospodarz mógł. I za to miał jeszcze płacone! Tak było we wojnie.

I pozwolenia były na ubój świniaka. Ale jak kto oszukał, to od razu – szu! – brali do Sztutowa! Chłop już nie wracał. A jak wiedzieli, że oszust? Ha! Brali mięso do weterynarza i ten pieczątki stawiał. Na każdym kawałeczku. A jak pieczątki nie było, to znaczy, że ubił drugie zwierzę. Kiedyś jeden nawet za owcę poszedł...

[Cała historia pod linkiem w bio]
Wyszli z niewielkiego czerwonego samochodu. Leciwe Wyszli z niewielkiego czerwonego samochodu. Leciwego, ale zadbanego. Ubrani elegancko. Tak, jak wypada w niedzielę. Nawet jeśli się idzie do lasu. Na grzyby.

Lasom też należy się niedzielny szacunek.

Pani w ciemnorubinowej bluzce z elegancką torebką w dłoni. Pan w wyprasowanej koszuli w kratę, schludnie wpuszczonej w dżinsowe spodnie.

Poszli.

Między drzewami kilka razy mignęła przyprószona siwizną głowa pana i kasztanowe loki pani.

Zniknęli.

Wrócili po dobrej godzinie.

- I jak? Kurki są? – zapytał Andrzej, bo wie, że las z kurków słynie.

- Oj słabo! Słabo bardzo – odpowiedział smętnie szpakowaty pan i potrząsnął reklamówką. – Ja to ledwie dno siatki zakryłem. Nawet wstyd pokazywać. Żona trochę więcej, bo to trzeba dobre oczy mieć. A u mnie już i oczy nie te i kręgosłup siada.

I rzeczywiście, szpakowaty pan zgiął się wpół, przeczekując falę bólu w plecach.

Za chwilę wyprostował się i ciągnął leśną opowieść.

- No i jeszcze, proszę pana, wszystkie nasze miejsca – bo my stale w te same chodzimy, bo wiemy, że tam zawsze kurki są – to przygnietli drzewem.

- Ano tak! Strasznie tam powycinane wgłębi. A to tak legalnie? – dopytywał Andrzej.

- Gdzie tam, proszę pana! Nielegalnie ścinają. Tu dokoła, proszę pana, są domki letniskowe. I prawie wszystkie z kominkami. Bo to ładnie. A właściciele do tych kominków drzewo muszą mieć. Kupić, proszę pana, drogo, a do lasu blisko.

Opowieść zatrzymuje nowa fala bólu. Ale już nie fizycznego. Żałości raczej. Za ściętymi drzewami.

- Ale tu, proszę pana, to jeszcze nic. Ja mam szwagra pod Lubiatowem i tam to tną na potęgę! Dobre drzewa. Zdrowe. A zaraz obok rośnie las. Stary. Chyba za trzysta lat będzie miał. I tam ziemia już tak próchnem nabrzmiała, że te drzewa same się przewracają. I nikt ich nie bierze. Tylko nowe tną. Zdrowe. I dlaczego tak?

Znów grymas bólu...
 [c.d. w komentarzach]
Jestem chora. Ospa wietrzna. Przypętała się Jestem chora.

Ospa wietrzna.

Przypętała się skądś paskuda i gnębi.

Gdzieś z połączenia gorączki i leków, nad ranem, przypałętały się do mnie słowa:

"... złote wrota. Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał nadzieja, ludzie zwali go głupota."

I co było robić?

Pociągnęłam gorączkowo rozgorączkowany "poemat"

W czarnej chmurze z łez rozpaczy,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go — głupota.

W czarnej grzywie lśnił mu pot.
W chrapy łapał zapach śmierci.
Gdy cwałował poprzez świat
Zimny, drętwy i przeklęty.

Kopytami krzesał skry,
Co ogniska uczuć wzniecały,
Ale ludzie — słabi, źli,
Dusili je i deptali.

Stanął stępa koń.
Rżał trwogą.
Kopytami w ziemię walił.
I opadło bielmo z oka.
I poznali ludzie wnet,
Że NADZIEJA, nie głupota.

I upadli twarzą w pył,
I z lamentem w głos szlochali,
Że stracili życia sens,
Bo NADZIEI nie poznali.

A z ich szlochu, łez rozpaczy,
Zrodziła się czarna chmura.
W ciężkiej płaczem i lamentem,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go ...

Na konia-nadzieję — bardzo dosłownego — natknęliśmy się w Mongolii.

W rezerwacie Chustaj, gdzie ekipa naukowców, rangerów, managerów i cała masa parkowych zapaleńców od dekad przywraca naturze całkowicie w niej wyniszczone ludzką ręką Konie Przewalskiego.

Są to jedyne prawdziwie dzikie konie nigdy nieudomowione przez człowieka.

Mongołowie nazywają je Duchami.

Ja, Nadzieją.

Dla ludzkości, dla odkupienia naszego zaborczego panoszenia się na Ziemi.

Jakbyśmy byli jej właścicielami, a nie gośćmi.

I mam szczerą nadzieję, że w przeciwieństwie do wiersza, historia Chustaj i Koni Przewalskiego nie zamknie się klamrą.

P.S. Jeśli macie ochotę poznać historię Koni Przewalskiego i tego, jak walczą o nie wspaniali ludzie Chustaj, zapraszam do lektury naszego artykułu https://magazynkontynenty.pl/produkt/kontynenty-1-2020/
w @magazyn_kontynenty ... i zasilenia drobnym datkiem jubileuszowego podwójnego numeru.
- Dzień dobry! Co tam? Zima idzie? Krzyknął An - Dzień dobry! Co tam? Zima idzie?

Krzyknął Andrzej. Bo on już tak ma, że jak widzi istotę ludzką, to zagaduje. Ja gadam do zwierząt. Ludzie są jego.
Teraz też krzyknął to swoje „dzień dobry”. Do człowieka oprócz nas jednego jedynego w okolicy. Bo tu, na szczycie grzbietu gdzieś pośrodku Beskidu Żywieckiego pod koniec października prawie nikogo.

To też zaczepiony mężczyzna się zdziwił. Nie dość, że jesteśmy, to jeszcze zagadujemy.

- Dzień dobry. Ano idzie – odpowiedział trochę podejrzliwie. Jakby sprawdzał, czy to na pewno do niego.

- No, my też się szykujemy. Gospodarz lada dzień ma nam drewno na opał dowieźć – ciągnął Andrzej, nawiązując do cylindrów jasnych świeżo porżniętych pniaków, co otaczały mężczyznę jak żółte kurczęta karmiącą je gospodynię. - Bo my tu zaraz obok chatkę wynajmujemy, wie pan.

I nagle, jakby w mężczyźnie coś pękło. Pękła tama podejrzliwości i popłynęła powódź mowy. Kilka słów rzuconych, ot tak, z grzeczności wywołało lawinę relacji, wspomnień, utyskiwań i pochwał. Tego wszystkiego, co to w człowieku siedzi cichutko jak zwierzątka jakieś, gotowe wyskoczyć, kiedy tylko nadarzy się sposobność.

- Ano, panie! Trzeba się szykować już teraz, bo pogoda jeszcze dobra, ale zaraz śnieg sypnie i koniec! A zima to zawsze czai się, czai i znienacka przychodzi. Raz jest pięknie, słonecznie jak dziś, a jutro już świata spod śniegu może nie być widać. Ja, panie, wiem, bo to tu już siedemdziesiąt lat żyję.

Siedemdziesiąt lat! Jezu drogi zmiłuj się! Chłop wysoki, szczupły. Prosty jak struna. Co prawda poczochrane wiatrem i pracą włosy bardziej siwe niż czarne, ale twarz zmarszczkami usiana tylko okazjonalnie. I to tylko takimi, co robią się od śmiechu – w kącikach ust i oczu. Ramiona i ręce mocne i pewne. Machają siekierą bez wysiłku jak skrzypek smyczkiem. A węzły mięśni na przedramionach tańczą w takt wybijanego przezeń rytmu i rzucają ciężkie drewniane kloce na zieloną przyczepkę małego traktora.

Siedemdziesiąt lat! Aż się chce za siekierę i piły łańcuchowe łapać, kloce przerzucać i pracować na taką siedemdziesięcioletnią formę.

- A może panu pomóc?

... Ciąg dalszy pod linkiem w bio 🙂 

#vanlife #kamper #góry #beskidżywiecki #drwal #podróże
Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnośc Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnością przedświtową.

W tej czerni słychać śpiew ptaka. Piękny. Trelujący. Deszcz odbija się od parapetu i wystukuje deszczową perkusją rytm do ptasiej piosenki.

Siedzę w pokoju oświetlonym sztucznym słońcem.

Po lewej stronie ciemność i koncert. Po prawej cisza snu. Budynek i ludzie pogrążeni w tymczasowej, kojącej śmierci.

Z zewnątrz przez okno wkrada się do pokoju chłód. Jakby chciał się przy mnie ogrzać. Nakładam więc na niego i na siebie grubą flanelową koszulę.

I koc.

Kiedy piszę, przykryta jestem zawsze. Nawet jak jest ciepło. Wtedy tylko stopy, ale coś przykryte muszę mieć. Jakbym z przykrycia czerpała wenę i inspirację. Peleryna super mocy z koca, kołdry, pierzyny, śpiwora. Zabierzcie mi ją, a padnę bez sił jak pisarski Samson z obciętymi włosami.

Siedzę przykryta i patrzę przez okno w ciemność. A ciemność patrzy na mnie. Żółtym okiem ulicznej latarni jak cyklop zagląda do pokoju.

A w pokoju jasność sztucznego słońca przeszkadza ćmie, co się zbudziła. Co została zbudzona. Zbyt wcześnie. Wbrew wewnętrznemu zegarowi natury z budzikiem bez opcji snooze.

Trzepocze się teraz po ścianie, w poszukiwaniu zacienionego kąta. Po chwil zastyga bez ruchu w rogu u złączenia ścian i sufitu. Skrzydlatymi plecami do mnie. Obrażona.

Przycupnięta tak, wygląda, jak mini-Dracula czekający nadejścia matki nocy.

Mini-Dracula bez ruchu potrafi wytrwać tylko chwilę. Wkrótce znów trzepocze po ścianie zdenerwowanymi skrzydłami. Poirytowany. Sfrustrowany niezaspokojonym zmęczeniem.

Wyłażę spod koca jak z ciepłego łona. Łapię ćmę. Otwieram okno. Do środka wpuszczam ciemność. Na zewnątrz wypuszczam owada.

Leci wprost do żółtego cyklopowego oka ulicznej latarni.

---- 

Ćwiczymy, szkolimy się i szlifujemy warsztat. I nie obyłoby się bez pomocy przekochanych Dorotki i Darka ❤️@wezymord.w.drodze dziękujemy! 🙏😘
[English in the comments] Ledwo zamknę oczy, budz [English in the comments]
Ledwo zamknę oczy, budzi mnie popiskiwanie.

- Andrzej! On piszczy!

- Co?!? Piszczy? Kto piszczy? - wyrwany ze snu Andrzej nie ogarnia sytuacji.

- Piesek! Młody piszczy! Idź, zobacz, co tam się dzieje!

Z wyraźną niechęcią Andrzej sprawdza sytuację na zewnątrz.

- Nie ma go nigdzie. Poza tym nie słyszę żadnego piszczenia.

Rzeczywiście. Ucichło.

Zasypiam.

Piszczenie budzi mnie znowu.

Tym razem, nie wierząc w zdolności poszukiwawcze męża, sama tarabanię się na dwór. Czołówka na czole. Szukam. Dookoła samochodu. Pod samochodem. Na samochodzie.

No cholera, nie ma! Ani psa, ani piszczenia! Co jest?!

Sytuacja powtarza się przez całą noc.

Nad ranem wymęczona wreszcie zasypiam.

- Oooooooooolaaaaaaaaaaaa! – krzyk Andrzeja o poranku stawia mnie na równe nogi.
[Cała historia pod linkiem w Bio]

#turkey #turcja #puppy #szczeniak #travel #podróże #travelaroundtheworld #podróżdookołaświata #vanlife #vantravel
More... Dołącz na Instagramie

Szukaj

DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ O AZJI

architecture architektura historia history kuchnia kultura natura nature obyczaje religia

Zobacz również

Planeta Ziemia, Rosja
Paź 25, 2018

Duch Buriacji

– To wasza maszyna? – pyta młody policjant, pokazując zdjęcie naszej karetki na swoim telefonie. –...

Czytaj Dalej
0 4
Planeta Ziemia, Singapur
Sty 1, 2017

Ginący grobowiec Tan Tock Senga

Lawirujemy po wąskich uliczkach, między niskimi shophousami i świeżo odmalowanymi blokami mieszkalnymi. Rozłożyste,...

Czytaj Dalej
0 3

Napisz coś... Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *


INSTAGRAM

peryferiemag

Karetką Dookoła Świata
Around the World in the Ambulance
From Poland to Alaska
📍 Our newest post 👇

Peryferie
... W całej pracowitej przyrodzie tylko ludzie tr ... W całej pracowitej przyrodzie tylko ludzie trwali bez ruchu.

Wędkarz w łódce po drugiej stronie jeziora zmienił się w konar z ramionami i wędką zastygłymi nad wodą.

W swoim domu kaszubski gospodarz Franciszek, do którego należy ziemia nad jeziorem, jeszcze nie odstygł z bezruchu snu. Otoczony domkami na dzierżawę, pełnymi snem letników, przekręca swoje osiemdziesiąt dziewięć lat na drugi bok. Gospodarki już nie ma. Już nie musi wcześnie wstawać.

Ale, kiedy się zbudzi, też będzie zajęty.
Najpierw sprawdzi obejście i swoje rzeźby: chłopków, co grają na organach i zagryzają fajki pod wąsami z szyszek, dwa białe zające, fliger, czyli samolot i działo ze szpuli po kablach i rury kanalizacyjnej. I wiatraki. Ten, co pokazuje czy bardzo dziś wietrznie – bardzo prosty, ale skuteczny, te wysokie z wnętrzem smukłych wieżyczek zdobionych kinkietami w kwiaty i ten jeden, jedyny, co zamiast czterech boków ma sześć.

Potem gospodarz podleje kwiaty. Tak jak obiecał żonie, kiedy szła na operację. Teraz od tygodnia dochodzi do siebie u córki. Już, już powinna wracać.

Wreszcie po śniadaniu siądzie do organów schowanych w szałerku. Zagra „Kaszubskie Jeziora”, a głos akordów, wzmocniony starym, ale sprawnym głośnikiem, poniesie się po jeziorze wprost do letników, co rozłożyli się na brzegu w kamperach.

Po koncercie pan Franciszek pójdzie do nich i za postój weźmie tyle, co na flaszkę. Bo tyle, co na piwo, to trochę za mało. Potem rozsiądzie się w jednym z letniskowych krzeseł i będzie młodym opowiadał jak to na Kaszubach się żyło i żyje.

Opowie, jak to za ojców było, kiedy przed wojną Niemiec rządził wioskami, a podatki były wysokie. A potem, we wojnie, jak chodził po domach z listą i trzeba było zdać plony, trzodę, ale tylko tyle, ile gospodarz mógł. I za to miał jeszcze płacone! Tak było we wojnie.

I pozwolenia były na ubój świniaka. Ale jak kto oszukał, to od razu – szu! – brali do Sztutowa! Chłop już nie wracał. A jak wiedzieli, że oszust? Ha! Brali mięso do weterynarza i ten pieczątki stawiał. Na każdym kawałeczku. A jak pieczątki nie było, to znaczy, że ubił drugie zwierzę. Kiedyś jeden nawet za owcę poszedł...

[Cała historia pod linkiem w bio]
Wyszli z niewielkiego czerwonego samochodu. Leciwe Wyszli z niewielkiego czerwonego samochodu. Leciwego, ale zadbanego. Ubrani elegancko. Tak, jak wypada w niedzielę. Nawet jeśli się idzie do lasu. Na grzyby.

Lasom też należy się niedzielny szacunek.

Pani w ciemnorubinowej bluzce z elegancką torebką w dłoni. Pan w wyprasowanej koszuli w kratę, schludnie wpuszczonej w dżinsowe spodnie.

Poszli.

Między drzewami kilka razy mignęła przyprószona siwizną głowa pana i kasztanowe loki pani.

Zniknęli.

Wrócili po dobrej godzinie.

- I jak? Kurki są? – zapytał Andrzej, bo wie, że las z kurków słynie.

- Oj słabo! Słabo bardzo – odpowiedział smętnie szpakowaty pan i potrząsnął reklamówką. – Ja to ledwie dno siatki zakryłem. Nawet wstyd pokazywać. Żona trochę więcej, bo to trzeba dobre oczy mieć. A u mnie już i oczy nie te i kręgosłup siada.

I rzeczywiście, szpakowaty pan zgiął się wpół, przeczekując falę bólu w plecach.

Za chwilę wyprostował się i ciągnął leśną opowieść.

- No i jeszcze, proszę pana, wszystkie nasze miejsca – bo my stale w te same chodzimy, bo wiemy, że tam zawsze kurki są – to przygnietli drzewem.

- Ano tak! Strasznie tam powycinane wgłębi. A to tak legalnie? – dopytywał Andrzej.

- Gdzie tam, proszę pana! Nielegalnie ścinają. Tu dokoła, proszę pana, są domki letniskowe. I prawie wszystkie z kominkami. Bo to ładnie. A właściciele do tych kominków drzewo muszą mieć. Kupić, proszę pana, drogo, a do lasu blisko.

Opowieść zatrzymuje nowa fala bólu. Ale już nie fizycznego. Żałości raczej. Za ściętymi drzewami.

- Ale tu, proszę pana, to jeszcze nic. Ja mam szwagra pod Lubiatowem i tam to tną na potęgę! Dobre drzewa. Zdrowe. A zaraz obok rośnie las. Stary. Chyba za trzysta lat będzie miał. I tam ziemia już tak próchnem nabrzmiała, że te drzewa same się przewracają. I nikt ich nie bierze. Tylko nowe tną. Zdrowe. I dlaczego tak?

Znów grymas bólu...
 [c.d. w komentarzach]
Jestem chora. Ospa wietrzna. Przypętała się Jestem chora.

Ospa wietrzna.

Przypętała się skądś paskuda i gnębi.

Gdzieś z połączenia gorączki i leków, nad ranem, przypałętały się do mnie słowa:

"... złote wrota. Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał nadzieja, ludzie zwali go głupota."

I co było robić?

Pociągnęłam gorączkowo rozgorączkowany "poemat"

W czarnej chmurze z łez rozpaczy,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go — głupota.

W czarnej grzywie lśnił mu pot.
W chrapy łapał zapach śmierci.
Gdy cwałował poprzez świat
Zimny, drętwy i przeklęty.

Kopytami krzesał skry,
Co ogniska uczuć wzniecały,
Ale ludzie — słabi, źli,
Dusili je i deptali.

Stanął stępa koń.
Rżał trwogą.
Kopytami w ziemię walił.
I opadło bielmo z oka.
I poznali ludzie wnet,
Że NADZIEJA, nie głupota.

I upadli twarzą w pył,
I z lamentem w głos szlochali,
Że stracili życia sens,
Bo NADZIEI nie poznali.

A z ich szlochu, łez rozpaczy,
Zrodziła się czarna chmura.
W ciężkiej płaczem i lamentem,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go ...

Na konia-nadzieję — bardzo dosłownego — natknęliśmy się w Mongolii.

W rezerwacie Chustaj, gdzie ekipa naukowców, rangerów, managerów i cała masa parkowych zapaleńców od dekad przywraca naturze całkowicie w niej wyniszczone ludzką ręką Konie Przewalskiego.

Są to jedyne prawdziwie dzikie konie nigdy nieudomowione przez człowieka.

Mongołowie nazywają je Duchami.

Ja, Nadzieją.

Dla ludzkości, dla odkupienia naszego zaborczego panoszenia się na Ziemi.

Jakbyśmy byli jej właścicielami, a nie gośćmi.

I mam szczerą nadzieję, że w przeciwieństwie do wiersza, historia Chustaj i Koni Przewalskiego nie zamknie się klamrą.

P.S. Jeśli macie ochotę poznać historię Koni Przewalskiego i tego, jak walczą o nie wspaniali ludzie Chustaj, zapraszam do lektury naszego artykułu https://magazynkontynenty.pl/produkt/kontynenty-1-2020/
w @magazyn_kontynenty ... i zasilenia drobnym datkiem jubileuszowego podwójnego numeru.
- Dzień dobry! Co tam? Zima idzie? Krzyknął An - Dzień dobry! Co tam? Zima idzie?

Krzyknął Andrzej. Bo on już tak ma, że jak widzi istotę ludzką, to zagaduje. Ja gadam do zwierząt. Ludzie są jego.
Teraz też krzyknął to swoje „dzień dobry”. Do człowieka oprócz nas jednego jedynego w okolicy. Bo tu, na szczycie grzbietu gdzieś pośrodku Beskidu Żywieckiego pod koniec października prawie nikogo.

To też zaczepiony mężczyzna się zdziwił. Nie dość, że jesteśmy, to jeszcze zagadujemy.

- Dzień dobry. Ano idzie – odpowiedział trochę podejrzliwie. Jakby sprawdzał, czy to na pewno do niego.

- No, my też się szykujemy. Gospodarz lada dzień ma nam drewno na opał dowieźć – ciągnął Andrzej, nawiązując do cylindrów jasnych świeżo porżniętych pniaków, co otaczały mężczyznę jak żółte kurczęta karmiącą je gospodynię. - Bo my tu zaraz obok chatkę wynajmujemy, wie pan.

I nagle, jakby w mężczyźnie coś pękło. Pękła tama podejrzliwości i popłynęła powódź mowy. Kilka słów rzuconych, ot tak, z grzeczności wywołało lawinę relacji, wspomnień, utyskiwań i pochwał. Tego wszystkiego, co to w człowieku siedzi cichutko jak zwierzątka jakieś, gotowe wyskoczyć, kiedy tylko nadarzy się sposobność.

- Ano, panie! Trzeba się szykować już teraz, bo pogoda jeszcze dobra, ale zaraz śnieg sypnie i koniec! A zima to zawsze czai się, czai i znienacka przychodzi. Raz jest pięknie, słonecznie jak dziś, a jutro już świata spod śniegu może nie być widać. Ja, panie, wiem, bo to tu już siedemdziesiąt lat żyję.

Siedemdziesiąt lat! Jezu drogi zmiłuj się! Chłop wysoki, szczupły. Prosty jak struna. Co prawda poczochrane wiatrem i pracą włosy bardziej siwe niż czarne, ale twarz zmarszczkami usiana tylko okazjonalnie. I to tylko takimi, co robią się od śmiechu – w kącikach ust i oczu. Ramiona i ręce mocne i pewne. Machają siekierą bez wysiłku jak skrzypek smyczkiem. A węzły mięśni na przedramionach tańczą w takt wybijanego przezeń rytmu i rzucają ciężkie drewniane kloce na zieloną przyczepkę małego traktora.

Siedemdziesiąt lat! Aż się chce za siekierę i piły łańcuchowe łapać, kloce przerzucać i pracować na taką siedemdziesięcioletnią formę.

- A może panu pomóc?

... Ciąg dalszy pod linkiem w bio :) 

#vanlife #kamper #góry #beskidżywiecki #drwal #podróże
Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnośc Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnością przedświtową.

W tej czerni słychać śpiew ptaka. Piękny. Trelujący. Deszcz odbija się od parapetu i wystukuje deszczową perkusją rytm do ptasiej piosenki.

Siedzę w pokoju oświetlonym sztucznym słońcem.

Po lewej stronie ciemność i koncert. Po prawej cisza snu. Budynek i ludzie pogrążeni w tymczasowej, kojącej śmierci.

Z zewnątrz przez okno wkrada się do pokoju chłód. Jakby chciał się przy mnie ogrzać. Nakładam więc na niego i na siebie grubą flanelową koszulę.

I koc.

Kiedy piszę, przykryta jestem zawsze. Nawet jak jest ciepło. Wtedy tylko stopy, ale coś przykryte muszę mieć. Jakbym z przykrycia czerpała wenę i inspirację. Peleryna super mocy z koca, kołdry, pierzyny, śpiwora. Zabierzcie mi ją, a padnę bez sił jak pisarski Samson z obciętymi włosami.

Siedzę przykryta i patrzę przez okno w ciemność. A ciemność patrzy na mnie. Żółtym okiem ulicznej latarni jak cyklop zagląda do pokoju.

A w pokoju jasność sztucznego słońca przeszkadza ćmie, co się zbudziła. Co została zbudzona. Zbyt wcześnie. Wbrew wewnętrznemu zegarowi natury z budzikiem bez opcji snooze.

Trzepocze się teraz po ścianie, w poszukiwaniu zacienionego kąta. Po chwil zastyga bez ruchu w rogu u złączenia ścian i sufitu. Skrzydlatymi plecami do mnie. Obrażona.

Przycupnięta tak, wygląda, jak mini-Dracula czekający nadejścia matki nocy.

Mini-Dracula bez ruchu potrafi wytrwać tylko chwilę. Wkrótce znów trzepocze po ścianie zdenerwowanymi skrzydłami. Poirytowany. Sfrustrowany niezaspokojonym zmęczeniem.

Wyłażę spod koca jak z ciepłego łona. Łapię ćmę. Otwieram okno. Do środka wpuszczam ciemność. Na zewnątrz wypuszczam owada.

Leci wprost do żółtego cyklopowego oka ulicznej latarni.

---- 

Ćwiczymy, szkolimy się i szlifujemy warsztat. I nie obyłoby się bez pomocy przekochanych Dorotki i Darka ❤️@wezymord.w.drodze dziękujemy! 🙏😘
[English in the comments] Ledwo zamknę oczy, budz [English in the comments]
Ledwo zamknę oczy, budzi mnie popiskiwanie.

- Andrzej! On piszczy!

- Co?!? Piszczy? Kto piszczy? - wyrwany ze snu Andrzej nie ogarnia sytuacji.

- Piesek! Młody piszczy! Idź, zobacz, co tam się dzieje!

Z wyraźną niechęcią Andrzej sprawdza sytuację na zewnątrz.

- Nie ma go nigdzie. Poza tym nie słyszę żadnego piszczenia.

Rzeczywiście. Ucichło.

Zasypiam.

Piszczenie budzi mnie znowu.

Tym razem, nie wierząc w zdolności poszukiwawcze męża, sama tarabanię się na dwór. Czołówka na czole. Szukam. Dookoła samochodu. Pod samochodem. Na samochodzie.

No cholera, nie ma! Ani psa, ani piszczenia! Co jest?!

Sytuacja powtarza się przez całą noc.

Nad ranem wymęczona wreszcie zasypiam.

- Oooooooooolaaaaaaaaaaaa! – krzyk Andrzeja o poranku stawia mnie na równe nogi.
[Cała historia pod linkiem w Bio]

#turkey #turcja #puppy #szczeniak #travel #podróże #travelaroundtheworld #podróżdookołaświata #vanlife #vantravel
More... Dołącz na Instagramie
Copyrights © 2020 www.peryferie.com All rights reserved.
Do góry