Rozdział 1 – Wołgograd, Rosja
Trzy kraje, 3800 km i dwa tygodnie po rozpoczęciu wyprawy starą karetką dookoła świata znaleźliśmy się w...
Bagażnik już zapakowany. Na stole mapa z czarnymi kreskami dalszej drogi. Wszystko gotowe. Idziemy spać. Nagle ekran telefonu rozbłyskuje jaskrawym światłem wiadomości.
„Czy zanim wyjedziecie, zechcielibyście odwiedzić mnie i moją rodzinę? Pozdrawiam Bayaraa.”
Poznaliśmy się dwa dni wcześniej. W czasie pikniku z Andreasem. Zaprosili do stołu, podzielili się jadłem i wódką. Ot, przypadkowe spotkanie z przelotnie wymienionymi kontami Facebooka.
Dzięki niemu siedzimy teraz na wersalce pod ścianą salono-kuchni. Przed nami telewizor i mały chłopiec z otwartą buzią zapatrzony w program sportowy.
Lecą mongolskie zapasy. Dwóch potężnie zbudowanych facetów – w pięknych, ręcznie robionych kamizelach, skąpych, ale bogato zdobionych slipach i butach do połowy łydki, za które nie jedna miłośniczka obuwia dałaby się pokroić – stara się powalić przeciwnika na ziemię.
Znad stolika do kawy, zastawionego po brzegi kawą, herbatą i słodyczami zerkamy raz na zapasy, raz na scenkę rozgrywającą się przy barze kuchennym.
Bayaraa – młoda, urodziwa Mongołka z kruczą czernią włosów sięgających pasa – energicznie wałkuje kawałki ciasta. Placuszki przejmuje jej mąż, Tvmee – napełnia farszem mięsnym i zręcznie zlepia. Gotują dla nas tradycyjne pierożki buuz. Dwadzieścia minut później cały dom wypełnia pysznie bogaty zapach potrawy.
Kiedy my zajadamy efekty szczodrej gościnności Bayaraa opowiada o rodzinie.
– Nie, nie od zawsze mieszkamy w bloku. Dopiero jakieś pięć lat. Wcześniej w gerze. Teraz jest wygodniej dla dzieci, a i mnie bliżej do pracy w szkole tu zaraz obok.
Odwracając uwagę od swojej osoby, wskazuje bielące się na stoliku pod oknem monitor i stację dysków.
– Mojego męża. Pracuje na tutejszym uniwersytecie, ale jego pasją jest fotografia. To jego komputer do obróbki zdjęć.
Na potwierdzenie jej słów, Tvmee podaje po kolei albumy ze zdjęciami i pokazuje stosy płyt z wypalonymi fotografiami.
Ściany mieszkania również pełne są zdjęć. Na jednym z nich, cała rodzina – Bayaraa, Tvmee i dwójka pociech – pozuje odziana w tradycyjne stroje deel. Śliczne kaszmirowe, ręcznie wykańczane płaszcze i dopasowane nakrycia głowy.
Widząc nasz zachwyt, Tvmee wyciąga swój tegoroczny strój – piękny, beżowy z brązowymi wykończeniami – i podaje Andrzejowi. Bayaraa pomaga wcisnąć atłasowe guziczki w tasiemkowe pętelki. Z wprawą zapina szeroki pas.
– Mongoł!
– Genghis Khan!
Padają rozbawione komentarze. Andrzej, trochę za bardzo wcielając się w rolę woła:
– Konia i wódki!
Zaraz na stole pojawia się butelka. Koń, gdyby był, pewnie też by się pojawił. Piękny, kaszmirowy płaszcz staje się podarkiem. I na nic zastrzeżenia, że przecież tak nie można, że to zbyt kosztowne i osobiste i takie piękne!
– Od przyjaciela, dla przyjaciela – krótko ucina wszelkie protesty Tvmee.
Tylko Bayaraa jest niepocieszona. Nie ma swojego deel. Nie może mi go dać w prezencie.
Pożegnaniom nie ma końca. Każdy przeciąga jak może. Ale wreszcie bierzemy się w garść i zaprzęgając całą siłę woli rozstajemy się Bayarą, jej rodziną i niezapomnianym Bajanchongor.
Już pierwsze kilometry trasy na Ałtaj sprawiają, że chcemy zawrócić. Asfalt skończył się zaraz za miastem. Po bezdrożach doliny Khujirt jechaliśmy z przyjemnością. Rzewnie wspominamy puch mchu i jedwab łąk pod kołami. Teraz zęby szczękają na tarce zapieczonej słońcem ziemi. Przy prędkości większej niż 25 kilometrów na godzinę potępieńczo jęczą amortyzatory. Zawieszenie zgrzytliwie protestuje. Dziennie pokonujemy żenujące 80 kilometrów. A i to niemal ze łzami. Kilka dni później i 400 kilometrów dalej docieramy do Ałtaj i złotego graala asfaltu.
Radość jest jednak krótkotrwała. Mijając Kobdo, miasteczko na przedsionku gór Ałtaj, wjeżdżamy na początek końca asfaltowej drogi. Kolejne 100 km będzie znów ubitą, żwirową tarką.
– Wiesz, że dziś 14. sierpnia? Dokładnie dwa miesiące temu ruszyliśmy w trasę.
– Ho! Trzeba to jakoś uczcić!
W tym samym momencie za samochodem pojawia się motor z wyjącą syreną policyjną. Najwyraźniej świętować będziemy w areszcie.
Zatrzymujemy się na wzgórzu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach krajobraz: pokryte zielonym dywanem łąk podnóża pagórków przechodzą w ostre, czarne zęby skalistych gór ciepło otulonych czapami śniegu. Zachodzące słońce rzuca na nie krwisto-złote szarfy promieni.
Jak być aresztowanym, to z takim widokiem na pamiątkę.
Wysiadamy z samochodu, już na wszelki wypadek skruszeni i … wpadamy wprost w ramiona okutanego na czarno motocyklisty.
– Jak to dobrze widzieć polskie twarze! Tu na końcu świata! – wykrzykuje postać wyściskując nas po kolei. – Zobaczyłem nalepkę polskiej flagi na waszym samochodzie, ale nie mogłem w to uwierzyć!
Naszym „policjantem” okazuje się Włodek z Rajczy. Po chwili już wspólnie szukamy miejsca na nocleg i nocne Polaków rozmowy.
Wkrótce, przy wielbłądzim pastwisku, nad flaszeczką mongolskiej wódki poznajemy jedną z najbarwniejszych postaci, jakie gościła nasza karetka.
Włodek to podróżnik z misją. W ramach akcji „Most Pamięci” zjeżdża świat śladami polskich więźniów politycznych zesłanych w latach 40. na najdalsze krańce świata. Z zawodu jest ratownikiem Grupy Beskidzkiej GOPR, z zamiłowania – rzeźbiarzem, motocyklistą, podróżnikiem i kronikarzem losów ludzkich.
Opowiada o tych, których spotkał do tej pory, co widział po drodze, co przeżył. A opowiada tak, że aż góry słuchają. O duchownych niosących pomoc ludziom w najdalszych krańcach Syberii; o 90-letniej staruszce, która przeżyła łagry i do tej pory boi się o tym mówić, bo „wszystko może wrócić” i o Masce Boleści, pomniku wystawionym ku pamięci ofiar represji stalinowskich i więźniów gułagów.
Lepszego świętowania dwóch miesięcy w trasie nie mogliśmy sobie wyobrazić.
Następny dzień zaczynamy leniwie. Włodek robi kaweczkę, składa namiot, pakuje manatki i raz po raz pyta:
– A koce termiczne macie? Nie? No, to weźcie — zawsze się przydadzą.
– Tu są jeszcze maski – super na jazdę w kurzu. O! Okulary pływackie – też na pył dobre, nic nie przepuszczą.
– Leki? Macie. Ale Panadol jeszcze weźcie – nigdy go za dużo.
– O! To super sprawa przeciw owadom – kapelusz z moskitierą. Weź, weź! Ja już do domu zjeżdżam, a wy dopiero zaczynacie.
– A to się na niedźwiedzie przyda – mówi Włodek, podając nam rakietnicę.
– Co ja wam tu jeszcze mogę dać? Co się może przydać?…
Nagle oko pada na powiewającą na motorze flagę Polski. Zakurzoną, przetartą przy szwach – taką, co ma za sobą historię przejechanych trzydziestu tysięcy kilometrów.
– Słuchajcie, weźcie ją. Będzie kontynuowała podróż z wami.
W roku setnych obchodów odzyskania niepodległości przez Polskę odbywa się przekazanie flagi. Góry Ałtaj stoją na baczność.
Wszyscy wiedzą, że już czas w drogę, a mimo to ociągamy się i jak najdłużej się da, przeciągamy pożegnanie. Coś ściska w gardle. Oczy wilgną. Pewnie od górskiego wiatru.
Nieuniknionego nie da się odkładać w nieskończoność i Włodek zostaje tylko znikającym punktem na horyzoncie. Przy akompaniamencie syreny policyjnej.
Wkrótce ruszamy i my. Kilkanaście kilometrów dalej docieramy do urokliwej rzeczki. Aż żal się nie rozbić na kilka dni. Podjeżdżamy bliżej i…
Niebezpiecznie przechylony na bok samochód wyje przeraźliwie. Tylne koło kręci się w miejscu, wzbijając tumany piachu. Śmierdzą spaliny i spalona guma. Kusząca wizja kąpieli w górskiej rzeczce kończy się zakopaniem po sam nos w łasze nadbrzeżnego piachu.
– Jasna cholera! Nie damy rady na gumowych, dawaj te z tworzywa.
Posłusznie idę do bagażnika wyciągać off-roadowe trapy zakupione w Ułan Bator, właśnie na podobną okazję.
Już od dobrych kilkunastu minut wykopujemy, pchamy, podkładamy trapy, kamienie i co się tylko da, żeby uwolnić samochód z sypkiego grzęzawiska. Wszystko na nic. Zaczyna nas wzbierać czysta frustracja.
I właśnie wtedy docierają do nas znajome dźwięki policyjnej syreny. Chwilę później, pojawia się Włodek, którego pożegnaliśmy dwie godziny wcześniej.
– A idźże! Zobaczyłem ładną górską ścieżynkę, to pojechałem. A tam strumień taki, że nijak przejechać.
Przeznaczenie!
Dalej już we trójkę grzebiemy w piachu, to saperką, to gołymi rękami. Włodek podpina linę holowniczą do motoru. Jak tylko się uda nieco wyjechać, cztery tony na kołach grzęzną znów pół metra dalej. Praca jak znalazł dla Syzyfa.
Po jakimś czasie, z pobliskich gerów, przychodzi kobieta. Po Mongolsku i na migi tłumaczy, że „do tyłu trzeba, tam, gdzie twardo”. No, tyle to i my wiemy.
Korzystając z okazji, Włodek po rosyjsku zagaduje kobiecinę:
– A tam u was UAZ. Podjedźcie i pociągnijcie.
– Nie nada. Benzin niet.
Włodek wyciąga swój kanister i podaje kobiecie.
– No, teraz nada.
Kobieta wraz z kanistrem znika z pola widzenia, żeby po kilkunastu minutach powrócić. Bez UAZa, ale za to z całą swoją rodziną.
– Maszyna zepsuta.
Zepsuta, to zepsuta. Cóż zrobić. Dawaj z powrotem do odkopywania, podkładania, pchania.
Tyle tylko, że tym razem kobiecina sama chwyta za saperkę. Klęka obok zasypanego koła i zaczyna odkopywać z szybkością markowej koparki. Piach tylko fruwa na prawo i lewo. W międzyczasie rzuca jeszcze polecenia dzieciakom, które posłusznie znoszą płaskie kamienie i gałęzie. A potem całą gromadę zagania do pchania.
Wszyscy sapią, stękają i pchają! Pchają tak, że kilka chwil później karetka stoi na bezpiecznie twardym gruncie.
Radości i wypluwaniu piachu przez zęby nie ma końca. Tak jak i sesji fotograficznej z całą ekipą ratunkową, która w ramach podziękowania obdarowana zostaje Włodkowym kanistrem paliwa, domowej roboty nalewką, paczkami ciastek i polskim dobrem narodowym – Żubrówką.