ROZDZIAŁ 17 – GANDŻA I SZEKI, AZERBEJDŻAN
Pierwsza dłuższa podróż poza okolice Baku niesie nas poprzez złoto-rude stepy. Więcej niż uśpionej zimą,...
Nad nami rozciąga się bezgraniczne lazurowe niebo. Ciężka wata śnieżnobiałych chmur kładzie się plamkami cieni na kamienistych stoczach gór. A góry – niczym scena w teatrze. Niższe, bardziej zielone ustępują miejsca wyższym coraz groźniejszym i piękniejszym. Barwy skalistych rekwizytów zmieniają się jak kalejdoskopie: soczysta zieleń, możne złoto, dostojny brąz, złowroga czerń łagodzona czystą bielą śniegu, oślepiającego odbijanymi promieniami słońca. Czasami poszarpane, ostre skały niemal sięgają naszego kampera. Już, już mają go zadrasnąć ostrym zębem, kiedy kręta szarfa drogi w ostatniej chwili zmienia kierunek i prowadzi w bezpieczną bliskość sinej górskiej rzeki.
Trzymamy się jej wartkiego, prychającego pianą nurtu. A ten, niczym psotny urwis wyrywa nam z rąk myte talerze i mrozi ciało w czasie kąpieli. Kiedy rozdrażnieni jego sztuczkami już, już mamy odchodzić wabi ponownie błyskiem szmaragdu, zmieniającego się w rubin o zachodzie słońca.
Przyzwyczajeni do mongolskich gości już nie dziwimy się pasterzom na koniach, którzy raz po raz zaglądają w nasze okna. Czasami pod pretekstem szukania zagubionego stada koni, czasami tak po prostu z czystej, ludzkiej ciekawości, której nie zniszczył jeszcze savoir-vivre cywilizacji. Od czasu, do czasu zajdzie też stado krów na przekąskę z ogryzków jabłek i skórek bananów. Za nimi przyciągną płochliwe kozy, których niczym do podejścia przekupić się nie da. Pod wieczór pod progiem kampera śmigają wiewiórki ziemne i z porzuconych pod wejściem klapek wyjadają przygotowany dla nich słonecznik. Wreszcie nadchodzi zmierzch, a z nim bezpańskie psy. Nie gardzą kocią karmą o smaku ryby i za kilka jej garści przez całą noc leżą pod drzwiami obszczekując ostrzegawczo kierowców tirów, którzy parkują obok.
Długość wizy wykorzystujemy do imentu. Mamy całe trzydzieści dni na opuszczenie Rosji więc wleczemy się leniwie z miejsca na miejsce. Dwa tygodnie później jednak silnik zaczyna złowrogo pocić się olejem. Z godziny na godzinę czarne plamy pod samochodem są coraz większe. Jakimś cudem udaje nam się dobić do mechanika w niewielkim Bijsku, gdzie pada wyrok straszny. Silnik do remontu.
Bijsk staje się naszym domem na niemal dwa tygodnie. Drogę z hostelu do mechanika znamy już na pamięć. Znają też nas na pamięć wszystkie przekupki na bazarku, gdzie kupujemy jeszcze pachnące lasem grzyby, wielkie jak pięść boksera słodkie pomidory i cieplutki chleb ze złotą, chrupiącą skórką. Za każdym razem zapytają, jak się ma dziś samochód, pokiwają współczująco ukrytą pod kwiecistą chustą głową i z życzeniami wszystkiego dobrego dołożą jakiś gratisowy ogórek czy inny kalafior.
Kiedy wreszcie odbieramy samochód, ten mruczy jak zadowolony kociak. My też mruczelibyśmy, gdyby nie fakt, że na opuszczenie Rosji zostały nam ledwie dwa dni i trzysta kilometrów do granicy. Może i dystans niepokaźny, ale mechanik radzi jeszcze wtryski sprawdzić, a oni nie mają tu jak. Jak się samochód po drodze rozkraczy – będziemy nielegalnymi w Rosji.
Cudownym zrządzeniem losu do granicy jednak docieramy na czas i bez problemów. Na razie…
– Wiza jest?
– No tu jest FAN ID. Do biletu na mistrzostwa dawali i służy jako wiza – tłumaczymy celnikowi przy wyjeździe z Rosji.
– Ale mistrzostwa w lipcu się skończyły, a już wrzesień jest.
– No tak, ale wasz prezydent przedłużył ważność FAN ID do końca roku.
– A tak, prawda – celnik kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje – ale mistrzostwa się skończyły w lipcu, a to już wrzesień. Muszę zadzwonić po kierownika.
Pojawia się kierownik. Wysoki, szczupły, ciemnooki, ciemnowłosy. Przystojniak w czarnej skórze.
– Proszę za mną – prowadzi do biura z dala od budek celniczych – wykonam kilka telefonów i zaraz sprawę wyjaśnimy.
Mamy czas. Rozsiadamy się w korytarzu. Czekamy i czekamy. Zmęczenie, głód i cała sytuacja wprawia nas w nastrój wesołej histerii. Śmiejemy się z byle czego i czekamy na wyrok kierownika. Ten raz po raz wyłania się z biura z zapewnieniami o wykonywanych telefonach. Mamy czas.
Wreszcie prosi Andrzeja do biura. Ja zostaję na korytarzu. Minuty ciągną się w nieskończoność. Zaczynam się niepokoić. Po godzinie obaj roześmiani panowie wychodzą.
– No i?
– Czekamy na kierownika.
– A ten nie jest kierownikiem?
– To Sasza. Jest kierownikiem tego przejścia granicznego, ale teraz czekamy na jego kierownika.
– Aha. A powiedziałeś mu, że Putin FAN ID przedłużył do końca roku?
– Tak. On wie. Ale mistrzostwa się w lipcu skończyły a teraz już wrzesień.
– Ale przecież do końca roku przedłużone!
– Tak. On wie. Czekamy na kierownika kierownika.
Chwilę później krokiem wyższej rangi oficjela wchodzi do biura kierownik kierownika. Niski, przysadzisty mężczyzna z imponującą łysiną. Z uśmiechniętej twarzy bystro patrzą inteligentnie czujne oczy. Andrzej znów znika w biurze.
Po dwóch godzinach tym razem już trzech roześmianych facetów wychodzi na korytarz, serdecznie ściskając sobie ręce.
– No! To załatwione – huczy kierownik kierownika.
– Następnym razem jak będziecie w Rosji, dajcie mi znać. Wiza to przecież tylko pieczątka w paszporcie. Zawsze da się załatwić – rzuca roześmiany Sasza.
Panowie prowadzą nas do budki celniczej, gdzie bez żadnych przeszkód dostajemy pieczątki wyjazdowe.
– Co tam się właściwie wydarzyło? – pytam kompletnie zbita z tropu.
– A nic. Pogadać chcieli.
Po stronie kazachskiej zostawiamy kamper w niezbyt długiej kolejce samochodów i idziemy pokazać się z paszportami na odprawie. Zagaduje nas jeden z czekających.
– Wy z Polszy, da?
– Da.
– Ja w Polszy w wojsku służył za sowieckiego sajuza. Pod Jelenią Górą.
– O! Moja rodzina stamtąd pochodzi – rzucam uradowana.
– No! Dwa lata byłem. Marat jestem – przedstawia się nieznajomy – Tu jest mój numer. Jak będziecie przejeżdżać przez Pawłodar – dajcie znać.
– Wielkie dzięki. Tak po prawdzie to mechanik by nam się przydał. Wtryski musimy wymienić.
– Nie ma sprawy. Dajcie znać. Załatwię mechanika. Aha, a jak was policja będzie chciała po drodze zatrzymywać, to mówcie, że mnie znacie. Będziecie mieli „zielony korytarz” – Marat rzuca na odchodnym i dodaje – Ja w prokuraturze pracuję.
Wizy do Rosji mamy załatwione. „Zielony korytarz” w Kazachstanie też. Wszystko w ciągu ledwie jednego dnia. Cóż jeszcze się wydarzy? Moje rozmyślania przerywa celnik sprawdzający samochód.
– A tu kwatira da?
– Da kwatira. Tu kuchenka, tu spanie, tam dusz i toalet – wymieniamy standardową litanię.
– A no pażałsta. A na zadzie co?
– Garaż. Ciuchy, jedzenie.
– Odkriwajcie.
Andrzej otwiera bagażnik. Celnik załamany patrzy na piętrzące się w nim pudła.
– Aha. Ciuchy? Jedzenie?
– Da.
– A karabiny, pistolety macie?
– A można? – zamiast odpowiedzi rzuca Andrzej.
– No nie! Nie można! – zastrzega zapalczywie celnik.
– A to nie mamy.
– A to pażałsta. Dawaj, przejeżdżajcie.
Po ekspresowej kontroli pojazdu trafiamy na ostatniego celnika przy wjeździe do Kazachstanu. Ten pieczołowicie sprawdza paszporty i pyta.
– Dwa człowieki, da?
– Da.
– Na zadzie partizantów niet?
Wybuchając śmiechem, wjeżdżamy do Kazachstanu.
W Pawłodarze zaraz przed końcem miasta zjeżdżamy z dwupasmówki wprost na błotnisty plac z miasteczkiem garaży. Lewa strona placu otwiera się na podwórze zastawione samochodami maści wszelakiej. Jedne stoją pod ogrodzeniem na bosych felgach, kulawe bez kół, ślepe z brakującymi reflektorami i migaczami. Inne pchają się z rozdziawionymi japami podniesionych masek w kolejce do trzech potężnych bram warsztatu, gdzie jak w ukropie biegają mechanicy.
Na nasz widok dwóch mężczyzn w szarych kombinezonach wyłamuje się z krzątaniny i spieszy dowiedzieć się, dlaczego przyjechała do nich karetka.
– Forsunki i amortyzator trzeba wymienić – tłumaczy mechanikom Marat, którego dzień wcześniej poznaliśmy na granicy i który z miejsca poczuł się do odpowiedzialności zaopiekowania się nami.
– Uuuu. Amortyzator z Astany trzeba będzie zamówić. Trochę to potrwa – mówi niższy mechanik, drapiąc się w czubek dżokejki, spod której wyłażą niesforne kosmyki włosów.
– I piątek dziś. Nie dość, że zaraz zamykamy, to jeszcze zamówić będzie można dopiero w poniedziałek. Jak szef zaaprobuje – dorzuca przepraszająco jego wysoki, chudy kolega.
Miny nam rzedną. Patrzymy na co najmniej tydzień wyjęty z życiorysu. Ale cóż robić, samochód naprawić trzeba.
– A wiecie, gdzie się tu można zatrzymać? Żeby blisko do was było? – pyta zrezygnowany Andrzej.
– No hotele są. Ale w centrum raczej. Tu za miastem nic nie ma.
– To może jakiś parking, chociaż, bo my w samochodzie możemy mieszkać. Tylko żeby blisko.
– Na maszynie mieszkacie? – w idealnym duecie zadziwiają się mechanicy.
„Oprowadzanie” po maszynie wywiera na tyle silne wrażenie, że zaoferowany zostaje nam kącik przy końcu podwórca warsztatowego.
Następne dni owocują zamówionymi częściami, sprawdzonymi wtryskami, naprawą kilku drobniejszych usterek, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia i totalną adopcją przez mechaników.
– Macie Instagram? Żonie muszę pokazać! Nie uwierzy! – chudy, wysoki Andriej chłonie wszystkie informacje o naszej podróży. Wkrótce trasę przeszłą i przyszłą zna lepiej niż my sami.
Sasza, z niesfornymi kosmykami włosów pod dżokejką naprawia wszelką elektrykę i przynosi siaty pomidorów. Bo przecież musimy coś jeść, a kazachskie pomidory najlepsze.
Właściciel jednego z leczonych przez chłopaków samochodów, pucułowaty, skory do śmiechu jegomość, daje pół wora ziemniaków. Tak samo, jak pomidory – najlepsze! Kazachskie!
Brodaty stróż nocny zaprasza do kanciapy na herbatę. Nad czajem i ciastkiem pokazuje zdjęcia z rodzinnych wycieczek. Dzieli się spostrzeżeniami antropologiczno-filozoficznymi, ocierającymi się nawet o dinozaury. Opowiada o tym, jak za ZSRR można było za stypendium naukowe samolotem polecieć, a teraz już nie tak jak wtedy. Mówi o wypadku motocyklowym i każe uważać na Ryżego, bo może użreć.
A Ryży, kudłate stare psisko kręcące się na łańcuchu przy wejściu ignoruje nas już na równi z innymi domownikami warsztatu.
Adopcja kompletna. Skończona. Doskonała.
Wreszcie nadchodzi dzień łez i smutku. Samochód naprawiony – czas ruszać dalej.
W noc przed odjazdem pukanie do drzwi. W progu kampera staje brodata postać stróża. Barczysty, postawny ledwie mieści się w samochodzie.
– Palnik benzynowy wam przyniosłem. Zima idzie. Może się przydać.
Roztkliwieni ledwie możemy usnąć. Rankiem jest jeszcze gorzej. Żegnamy się wylewnie ze wszystkimi. W takt poklepywań po plecach i życzeń szerokiej drogi zabieramy się do odjazdu. Ryży ujada jak opętany. Też będzie tęsknił. Szczególnie do podkarmiania kocim żarciem o smaku ryby.
– No, ruszajcie! Szerokiej drogi i powodzenia. Instagram mam – będę was śledził – obiecuje, żegnając się Andriej.
– E, ja tam do żadnych Instagramów i Facebooków głowy nie mam – zarzeka się Sasza – Ale dajcie numer to na Whatsappie będziemy się kontaktować.
Kilka dni później, w drodze do Semej i poligonu nuklearnego, na Facebooku powiadomienie. „Twoja strona ma jedno nowe polubienie”. W szczegółach nowego konta nie ma ani zdjęcia, ani żadnych informacji. Ale nazwa mówi sama za siebie – „Sasza Elektrik”.