Peryferie
Menu
  • English
  • Filmy
  • Planeta Ziemia
  • Natura Ludzka
  • Obyczaje
  • Smaki
  • Kraje
    • Azerbejdżan
    • Birma
    • Chiny
    • Indie
    • Indonezja
    • Iran
    • Japonia
    • Kazachstan
    • Kirgistan
    • Malezja
    • Mongolia
    • Nepal
    • Pakistan
    • Rosja
    • Singapur
    • Korea Południowa
    • Sri Lanka
    • Tajwan
    • Tajlandia
    • Wietnam
    ROZDZIAŁ 17 – GANDŻA I SZEKI, AZERBEJDŻAN
    Lip 21, 2019
    ROZDZIAŁ 17 – GANDŻA I SZEKI, AZERBEJDŻAN
    ROZDZIAŁ 16 – YANAR DAG, AZERBEJDŻAN
    Lip 14, 2019
    ROZDZIAŁ 16 – YANAR DAG, AZERBEJDŻAN
    ROZDZIAŁ 15 – BAKU, AZERBEJDŻAN
    Cze 20, 2019
    ROZDZIAŁ 15 – BAKU, AZERBEJDŻAN
    Pagoda Szwedagon – czcigodny świadek buddyjskiego nowicjatu
    Sie 13, 2017
    Pagoda Szwedagon – czcigodny świadek buddyjskiego nowicjatu
    Jiankou, czyli Wielki Mur Chiński i jak z niego nie spaść
    Lut 12, 2017
    Jiankou, czyli Wielki Mur Chiński i jak z niego nie spaść
    Kawah Ijen – piękno z piekła rodem
    Lut 19, 2017
    Kawah Ijen – piękno z piekła rodem
    Prawdziwe oblicze Iranu
    Sty 20, 2020
    Prawdziwe oblicze Iranu
    ROZDZIAŁ 21 – JAZD, IRAN
    Wrz 1, 2019
    ROZDZIAŁ 21 – JAZD, IRAN
    ROZDZIAŁ 21 – KASZAN, IRAN
    Sie 25, 2019
    ROZDZIAŁ 21 – KASZAN, IRAN
    ROZDZIAŁ 20 – SNOWBOARD W IRANIE
    Sie 18, 2019
    ROZDZIAŁ 20 – SNOWBOARD W IRANIE
    Legendy Nikko
    Kwi 9, 2017
    Legendy Nikko
    ROZDZIAŁ 14 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część II
    Cze 1, 2019
    ROZDZIAŁ 14 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część II
    ROZDZIAŁ 13 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część I
    Maj 15, 2019
    ROZDZIAŁ 13 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część I
    Rozdział 11 – Ałmaty, Kazachstan
    Lut 2, 2019
    Rozdział 11 – Ałmaty, Kazachstan
    Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
    Sty 11, 2019
    Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
    ROZDZIAŁ 12 – BISZKEK, KIRGISTAN
    Kwi 30, 2019
    ROZDZIAŁ 12 – BISZKEK, KIRGISTAN
    Dwie twarze Issyk-Kul
    Lis 1, 2018
    Dwie twarze Issyk-Kul
    Malakka – od myszo-jelenia do miasta Światowego Dziedzictwa UNESCO
    Sty 8, 2017
    Malakka – od myszo-jelenia do miasta Światowego Dziedzictwa UNESCO
    Rozdział 9 – Ulgii, Mongolia
    Gru 26, 2018
    Rozdział 9 – Ulgii, Mongolia
    Rozdział 8 – Kobdo, Mongolia
    Lis 30, 2018
    Rozdział 8 – Kobdo, Mongolia
    Na Granicy Światów
    Lis 28, 2018
    Na Granicy Światów
    Rozdział 7 – Bajanchongor, Mongolia
    Lis 25, 2018
    Rozdział 7 – Bajanchongor, Mongolia
    Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje
    Mar 26, 2017
    Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje
    Anioł stróż z kałasznikowem
    Wrz 29, 2019
    Anioł stróż z kałasznikowem
    Duch Buriacji
    Paź 25, 2018
    Duch Buriacji
    Dwie Świątynie Posolska
    Wrz 16, 2018
    Dwie Świątynie Posolska
    Rozdział 4 – Buriacja, Rosja
    Sie 21, 2018
    Rozdział 4 – Buriacja, Rosja
    Rozdział 3 – Krasnojarsk, Rosja
    Sie 6, 2018
    Rozdział 3 – Krasnojarsk, Rosja
    Thaipusam – sposób na znalezienie szczęścia
    Kwi 19, 2018
    Thaipusam – sposób na znalezienie szczęścia
    Najstarszy zakład fryzjerski w Singapurze
    Kwi 27, 2017
    Najstarszy zakład fryzjerski w Singapurze
    Thaipusam – kiedy ciało staje się ofiarą
    Mar 12, 2017
    Thaipusam – kiedy ciało staje się ofiarą
    Taniec Lwa – tanecznym krokiem w Księżycowy Nowy Rok
    Lut 7, 2017
    Taniec Lwa – tanecznym krokiem w Księżycowy Nowy Rok
    Buddyzm pod wiszącą skałą
    Gru 28, 2017
    Buddyzm pod wiszącą skałą
    Market rybny w Dżafna, Sri Lanka
    Maj 7, 2017
    Market rybny w Dżafna, Sri Lanka
    Tsunami
    Sty 30, 2018
    Tsunami
    Market Damnoen Saduak – zakupy na fali
    Paź 30, 2017
    Market Damnoen Saduak – zakupy na fali
    Maeklong – tajski market z adrenaliną w tle
    Wrz 11, 2017
    Maeklong – tajski market z adrenaliną w tle
    Smakosza przewodnik po Wietnamie
    Mar 5, 2017
    Smakosza przewodnik po Wietnamie
    Barwne życie ulic Ho Chi Minh City
    Gru 1, 2016
    Barwne życie ulic Ho Chi Minh City
  • Nasza Podróż
  • O Nas
Peryferie
  • English
  • Filmy
  • Planeta Ziemia
  • Natura Ludzka
  • Obyczaje
  • Smaki
  • Kraje
    • Azerbejdżan
    • Birma
    • Chiny
    • Indie
    • Indonezja
    • Iran
    • Japonia
    • Kazachstan
    • Kirgistan
    • Malezja
    • Mongolia
    • Nepal
    • Pakistan
    • Rosja
    • Singapur
    • Korea Południowa
    • Sri Lanka
    • Tajwan
    • Tajlandia
    • Wietnam
  • Nasza Podróż
  • O Nas
Kazachstan, Podróż

Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan

autor Aleksandra Tofil
Sty 11, 2019 997 0 0
Udostępnij

Z Mongolii wjeżdżamy wprost na Trakt Czujski. Gdyby nie to, że pod naszymi kołami wije się gładki jak stół asfalt, krajobraz nie dałby nam poznać, że wjechaliśmy już do Rosji.

Nad nami rozciąga się bezgraniczne lazurowe niebo. Ciężka wata śnieżnobiałych chmur kładzie się plamkami cieni na kamienistych stoczach gór. A góry – niczym scena w teatrze. Niższe, bardziej zielone ustępują miejsca wyższym coraz groźniejszym i piękniejszym. Barwy skalistych rekwizytów zmieniają się jak kalejdoskopie: soczysta zieleń, możne złoto, dostojny brąz, złowroga czerń łagodzona czystą bielą śniegu, oślepiającego odbijanymi promieniami słońca. Czasami poszarpane, ostre skały niemal sięgają naszego kampera. Już, już mają go zadrasnąć ostrym zębem, kiedy kręta szarfa drogi w ostatniej chwili zmienia kierunek i prowadzi w bezpieczną bliskość sinej górskiej rzeki.

Trzymamy się jej wartkiego, prychającego pianą nurtu. A ten, niczym psotny urwis wyrywa nam z rąk myte talerze i mrozi ciało w czasie kąpieli. Kiedy rozdrażnieni jego sztuczkami już, już mamy odchodzić wabi ponownie błyskiem szmaragdu, zmieniającego się w rubin o zachodzie słońca.

Przyzwyczajeni do mongolskich gości już nie dziwimy się pasterzom na koniach, którzy raz po raz zaglądają w nasze okna. Czasami pod pretekstem szukania zagubionego stada koni, czasami tak po prostu z czystej, ludzkiej ciekawości, której nie zniszczył jeszcze savoir-vivre cywilizacji. Od czasu, do czasu zajdzie też stado krów na przekąskę z ogryzków jabłek i skórek bananów. Za nimi przyciągną płochliwe kozy, których niczym do podejścia przekupić się nie da. Pod wieczór pod progiem kampera śmigają wiewiórki ziemne i z porzuconych pod wejściem klapek wyjadają przygotowany dla nich słonecznik. Wreszcie nadchodzi zmierzch, a z nim bezpańskie psy. Nie gardzą kocią karmą o smaku ryby i za kilka jej garści przez całą noc leżą pod drzwiami obszczekując ostrzegawczo kierowców tirów, którzy parkują obok.

Długość wizy wykorzystujemy do imentu. Mamy całe trzydzieści dni na opuszczenie Rosji więc wleczemy się leniwie z miejsca na miejsce. Dwa tygodnie później jednak silnik zaczyna złowrogo pocić się olejem. Z godziny na godzinę czarne plamy pod samochodem są coraz większe. Jakimś cudem udaje nam się dobić do mechanika w niewielkim Bijsku, gdzie pada wyrok straszny. Silnik do remontu.

Bijsk staje się naszym domem na niemal dwa tygodnie. Drogę z hostelu do mechanika znamy już na pamięć. Znają też nas na pamięć wszystkie przekupki na bazarku, gdzie kupujemy jeszcze pachnące lasem grzyby, wielkie jak pięść boksera słodkie pomidory i cieplutki chleb ze złotą, chrupiącą skórką. Za każdym razem zapytają, jak się ma dziś samochód, pokiwają współczująco ukrytą pod kwiecistą chustą głową i z życzeniami wszystkiego dobrego dołożą jakiś gratisowy ogórek czy inny kalafior.

Kiedy wreszcie odbieramy samochód, ten mruczy jak zadowolony kociak. My też mruczelibyśmy, gdyby nie fakt, że na opuszczenie Rosji zostały nam ledwie dwa dni i trzysta kilometrów do granicy. Może i dystans niepokaźny, ale mechanik radzi jeszcze wtryski sprawdzić, a oni nie mają tu jak. Jak się samochód po drodze rozkraczy – będziemy nielegalnymi w Rosji.

Cudownym zrządzeniem losu do granicy jednak docieramy na czas i bez problemów. Na razie…

– Wiza jest?
– No tu jest FAN ID. Do biletu na mistrzostwa dawali i służy jako wiza – tłumaczymy celnikowi przy wyjeździe z Rosji.
– Ale mistrzostwa w lipcu się skończyły, a już wrzesień jest.
– No tak, ale wasz prezydent przedłużył ważność FAN ID do końca roku.
– A tak, prawda – celnik kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje – ale mistrzostwa się skończyły w lipcu, a to już wrzesień. Muszę zadzwonić po kierownika.

Pojawia się kierownik. Wysoki, szczupły, ciemnooki, ciemnowłosy. Przystojniak w czarnej skórze.
– Proszę za mną – prowadzi do biura z dala od budek celniczych – wykonam kilka telefonów i zaraz sprawę wyjaśnimy.

Mamy czas. Rozsiadamy się w korytarzu. Czekamy i czekamy. Zmęczenie, głód i cała sytuacja wprawia nas w nastrój wesołej histerii. Śmiejemy się z byle czego i czekamy na wyrok kierownika. Ten raz po raz wyłania się z biura z zapewnieniami o wykonywanych telefonach. Mamy czas.

Wreszcie prosi Andrzeja do biura. Ja zostaję na korytarzu. Minuty ciągną się w nieskończoność. Zaczynam się niepokoić. Po godzinie obaj roześmiani panowie wychodzą.
– No i?
– Czekamy na kierownika.
– A ten nie jest kierownikiem?
– To Sasza. Jest kierownikiem tego przejścia granicznego, ale teraz czekamy na jego kierownika.
– Aha. A powiedziałeś mu, że Putin FAN ID przedłużył do końca roku?
– Tak. On wie. Ale mistrzostwa się w lipcu skończyły a teraz już wrzesień.
– Ale przecież do końca roku przedłużone!
– Tak. On wie. Czekamy na kierownika kierownika.

Chwilę później krokiem wyższej rangi oficjela wchodzi do biura kierownik kierownika. Niski, przysadzisty mężczyzna z imponującą łysiną. Z uśmiechniętej twarzy bystro patrzą inteligentnie czujne oczy. Andrzej znów znika w biurze.

Po dwóch godzinach tym razem już trzech roześmianych facetów wychodzi na korytarz, serdecznie ściskając sobie ręce.
– No! To załatwione – huczy kierownik kierownika.
– Następnym razem jak będziecie w Rosji, dajcie mi znać. Wiza to przecież tylko pieczątka w paszporcie. Zawsze da się załatwić – rzuca roześmiany Sasza.

Panowie prowadzą nas do budki celniczej, gdzie bez żadnych przeszkód dostajemy pieczątki wyjazdowe.

– Co tam się właściwie wydarzyło? – pytam kompletnie zbita z tropu.
– A nic. Pogadać chcieli.

Po stronie kazachskiej zostawiamy kamper w niezbyt długiej kolejce samochodów i idziemy pokazać się z paszportami na odprawie. Zagaduje nas jeden z czekających.
– Wy z Polszy, da?
– Da.
– Ja w Polszy w wojsku służył za sowieckiego sajuza. Pod Jelenią Górą.
– O! Moja rodzina stamtąd pochodzi – rzucam uradowana.
– No! Dwa lata byłem. Marat jestem – przedstawia się nieznajomy – Tu jest mój numer. Jak będziecie przejeżdżać przez Pawłodar – dajcie znać.
– Wielkie dzięki. Tak po prawdzie to mechanik by nam się przydał. Wtryski musimy wymienić.
– Nie ma sprawy. Dajcie znać. Załatwię mechanika. Aha, a jak was policja będzie chciała po drodze zatrzymywać, to mówcie, że mnie znacie. Będziecie mieli „zielony korytarz” – Marat rzuca na odchodnym i dodaje – Ja w prokuraturze pracuję.

Wizy do Rosji mamy załatwione. „Zielony korytarz” w Kazachstanie też. Wszystko w ciągu ledwie jednego dnia. Cóż jeszcze się wydarzy? Moje rozmyślania przerywa celnik sprawdzający samochód.
– A tu kwatira da?
– Da kwatira. Tu kuchenka, tu spanie, tam dusz i toalet – wymieniamy standardową litanię.
– A no pażałsta. A na zadzie co?
– Garaż. Ciuchy, jedzenie.
– Odkriwajcie.
Andrzej otwiera bagażnik. Celnik załamany patrzy na piętrzące się w nim pudła.
– Aha. Ciuchy? Jedzenie?
– Da.
– A karabiny, pistolety macie?
– A można? – zamiast odpowiedzi rzuca Andrzej.
– No nie! Nie można! – zastrzega zapalczywie celnik.
– A to nie mamy.
– A to pażałsta. Dawaj, przejeżdżajcie.

Po ekspresowej kontroli pojazdu trafiamy na ostatniego celnika przy wjeździe do Kazachstanu. Ten pieczołowicie sprawdza paszporty i pyta.
– Dwa człowieki, da?
– Da.
– Na zadzie partizantów niet?
Wybuchając śmiechem, wjeżdżamy do Kazachstanu.

W Pawłodarze zaraz przed końcem miasta zjeżdżamy z dwupasmówki wprost na błotnisty plac z miasteczkiem garaży. Lewa strona placu otwiera się na podwórze zastawione samochodami maści wszelakiej. Jedne stoją pod ogrodzeniem na bosych felgach, kulawe bez kół, ślepe z brakującymi reflektorami i migaczami. Inne pchają się z rozdziawionymi japami podniesionych masek w kolejce do trzech potężnych bram warsztatu, gdzie jak w ukropie biegają mechanicy.

Na nasz widok dwóch mężczyzn w szarych kombinezonach wyłamuje się z krzątaniny i spieszy dowiedzieć się, dlaczego przyjechała do nich karetka.

– Forsunki i amortyzator trzeba wymienić – tłumaczy mechanikom Marat, którego dzień wcześniej poznaliśmy na granicy i który z miejsca poczuł się do odpowiedzialności zaopiekowania się nami.
– Uuuu. Amortyzator z Astany trzeba będzie zamówić. Trochę to potrwa – mówi niższy mechanik, drapiąc się w czubek dżokejki, spod której wyłażą niesforne kosmyki włosów.
– I piątek dziś. Nie dość, że zaraz zamykamy, to jeszcze zamówić będzie można dopiero w poniedziałek. Jak szef zaaprobuje – dorzuca przepraszająco jego wysoki, chudy kolega.

Miny nam rzedną. Patrzymy na co najmniej tydzień wyjęty z życiorysu. Ale cóż robić, samochód naprawić trzeba.

– A wiecie, gdzie się tu można zatrzymać? Żeby blisko do was było? – pyta zrezygnowany Andrzej.
– No hotele są. Ale w centrum raczej. Tu za miastem nic nie ma.
– To może jakiś parking, chociaż, bo my w samochodzie możemy mieszkać. Tylko żeby blisko.
– Na maszynie mieszkacie? – w idealnym duecie zadziwiają się mechanicy.

„Oprowadzanie” po maszynie wywiera na tyle silne wrażenie, że zaoferowany zostaje nam kącik przy końcu podwórca warsztatowego.
Następne dni owocują zamówionymi częściami, sprawdzonymi wtryskami, naprawą kilku drobniejszych usterek, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia i totalną adopcją przez mechaników.

– Macie Instagram? Żonie muszę pokazać! Nie uwierzy! – chudy, wysoki Andriej chłonie wszystkie informacje o naszej podróży. Wkrótce trasę przeszłą i przyszłą zna lepiej niż my sami.

Sasza, z niesfornymi kosmykami włosów pod dżokejką naprawia wszelką elektrykę i przynosi siaty pomidorów. Bo przecież musimy coś jeść, a kazachskie pomidory najlepsze.

Właściciel jednego z leczonych przez chłopaków samochodów, pucułowaty, skory do śmiechu jegomość, daje pół wora ziemniaków. Tak samo, jak pomidory – najlepsze! Kazachskie!

Brodaty stróż nocny zaprasza do kanciapy na herbatę. Nad czajem i ciastkiem pokazuje zdjęcia z rodzinnych wycieczek. Dzieli się spostrzeżeniami antropologiczno-filozoficznymi, ocierającymi się nawet o dinozaury. Opowiada o tym, jak za ZSRR można było za stypendium naukowe samolotem polecieć, a teraz już nie tak jak wtedy. Mówi o wypadku motocyklowym i każe uważać na Ryżego, bo może użreć.

A Ryży, kudłate stare psisko kręcące się na łańcuchu przy wejściu ignoruje nas już na równi z innymi domownikami warsztatu.

Adopcja kompletna. Skończona. Doskonała.

Wreszcie nadchodzi dzień łez i smutku. Samochód naprawiony – czas ruszać dalej.

W noc przed odjazdem pukanie do drzwi. W progu kampera staje brodata postać stróża. Barczysty, postawny ledwie mieści się w samochodzie.
– Palnik benzynowy wam przyniosłem. Zima idzie. Może się przydać.

Roztkliwieni ledwie możemy usnąć. Rankiem jest jeszcze gorzej. Żegnamy się wylewnie ze wszystkimi. W takt poklepywań po plecach i życzeń szerokiej drogi zabieramy się do odjazdu. Ryży ujada jak opętany. Też będzie tęsknił. Szczególnie do podkarmiania kocim żarciem o smaku ryby.

– No, ruszajcie! Szerokiej drogi i powodzenia. Instagram mam – będę was śledził – obiecuje, żegnając się Andriej.
– E, ja tam do żadnych Instagramów i Facebooków głowy nie mam – zarzeka się Sasza – Ale dajcie numer to na Whatsappie będziemy się kontaktować.

Kilka dni później, w drodze do Semej i poligonu nuklearnego, na Facebooku powiadomienie. „Twoja strona ma jedno nowe polubienie”. W szczegółach nowego konta nie ma ani zdjęcia, ani żadnych informacji. Ale nazwa mówi sama za siebie – „Sasza Elektrik”.

Udostępnij

Poprzedni

Rozdział 9 - Ulgii, Mongolia

Następny

Rozdział 11 - Ałmaty, Kazachstan

OBSERWUJ NAS

WIĘCEJ NA FACEBOOKU

Współpraca z Lonely Planet

INSTAGRAM

peryferiemag

Karetką Dookoła Świata
Around the World in the Ambulance
From Poland to Alaska
📍 Our newest post 👇

Peryferie
Jestem chora. Ospa wietrzna. Przypętała się Jestem chora.

Ospa wietrzna.

Przypętała się skądś paskuda i gnębi.

Gdzieś z połączenia gorączki i leków, nad ranem, przypałętały się do mnie słowa:

"... złote wrota. Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał nadzieja, ludzie zwali go głupota."

I co było robić?

Pociągnęłam gorączkowo rozgorączkowany "poemat"

W czarnej chmurze z łez rozpaczy,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go — głupota.

W czarnej grzywie lśnił mu pot.
W chrapy łapał zapach śmierci.
Gdy cwałował poprzez świat
Zimny, drętwy i przeklęty.

Kopytami krzesał skry,
Co ogniska uczuć wzniecały,
Ale ludzie — słabi, źli,
Dusili je i deptali.

Stanął stępa koń.
Rżał trwogą.
Kopytami w ziemię walił.
I opadło bielmo z oka.
I poznali ludzie wnet,
Że NADZIEJA, nie głupota.

I upadli twarzą w pył,
I z lamentem w głos szlochali,
Że stracili życia sens,
Bo NADZIEI nie poznali.

A z ich szlochu, łez rozpaczy,
Zrodziła się czarna chmura.
W ciężkiej płaczem i lamentem,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go ...

Na konia-nadzieję — bardzo dosłownego — natknęliśmy się w Mongolii.

W rezerwacie Chustaj, gdzie ekipa naukowców, rangerów, managerów i cała masa parkowych zapaleńców od dekad przywraca naturze całkowicie w niej wyniszczone ludzką ręką Konie Przewalskiego.

Są to jedyne prawdziwie dzikie konie nigdy nieudomowione przez człowieka.

Mongołowie nazywają je Duchami.

Ja, Nadzieją.

Dla ludzkości, dla odkupienia naszego zaborczego panoszenia się na Ziemi.

Jakbyśmy byli jej właścicielami, a nie gośćmi.

I mam szczerą nadzieję, że w przeciwieństwie do wiersza, historia Chustaj i Koni Przewalskiego nie zamknie się klamrą.

P.S. Jeśli macie ochotę poznać historię Koni Przewalskiego i tego, jak walczą o nie wspaniali ludzie Chustaj, zapraszam do lektury naszego artykułu https://magazynkontynenty.pl/produkt/kontynenty-1-2020/
w @magazyn_kontynenty ... i zasilenia drobnym datkiem jubileuszowego podwójnego numeru.
- Dzień dobry! Co tam? Zima idzie? Krzyknął An - Dzień dobry! Co tam? Zima idzie?

Krzyknął Andrzej. Bo on już tak ma, że jak widzi istotę ludzką, to zagaduje. Ja gadam do zwierząt. Ludzie są jego.
Teraz też krzyknął to swoje „dzień dobry”. Do człowieka oprócz nas jednego jedynego w okolicy. Bo tu, na szczycie grzbietu gdzieś pośrodku Beskidu Żywieckiego pod koniec października prawie nikogo.

To też zaczepiony mężczyzna się zdziwił. Nie dość, że jesteśmy, to jeszcze zagadujemy.

- Dzień dobry. Ano idzie – odpowiedział trochę podejrzliwie. Jakby sprawdzał, czy to na pewno do niego.

- No, my też się szykujemy. Gospodarz lada dzień ma nam drewno na opał dowieźć – ciągnął Andrzej, nawiązując do cylindrów jasnych świeżo porżniętych pniaków, co otaczały mężczyznę jak żółte kurczęta karmiącą je gospodynię. - Bo my tu zaraz obok chatkę wynajmujemy, wie pan.

I nagle, jakby w mężczyźnie coś pękło. Pękła tama podejrzliwości i popłynęła powódź mowy. Kilka słów rzuconych, ot tak, z grzeczności wywołało lawinę relacji, wspomnień, utyskiwań i pochwał. Tego wszystkiego, co to w człowieku siedzi cichutko jak zwierzątka jakieś, gotowe wyskoczyć, kiedy tylko nadarzy się sposobność.

- Ano, panie! Trzeba się szykować już teraz, bo pogoda jeszcze dobra, ale zaraz śnieg sypnie i koniec! A zima to zawsze czai się, czai i znienacka przychodzi. Raz jest pięknie, słonecznie jak dziś, a jutro już świata spod śniegu może nie być widać. Ja, panie, wiem, bo to tu już siedemdziesiąt lat żyję.

Siedemdziesiąt lat! Jezu drogi zmiłuj się! Chłop wysoki, szczupły. Prosty jak struna. Co prawda poczochrane wiatrem i pracą włosy bardziej siwe niż czarne, ale twarz zmarszczkami usiana tylko okazjonalnie. I to tylko takimi, co robią się od śmiechu – w kącikach ust i oczu. Ramiona i ręce mocne i pewne. Machają siekierą bez wysiłku jak skrzypek smyczkiem. A węzły mięśni na przedramionach tańczą w takt wybijanego przezeń rytmu i rzucają ciężkie drewniane kloce na zieloną przyczepkę małego traktora.

Siedemdziesiąt lat! Aż się chce za siekierę i piły łańcuchowe łapać, kloce przerzucać i pracować na taką siedemdziesięcioletnią formę.

- A może panu pomóc?

... Ciąg dalszy pod linkiem w bio 🙂 

#vanlife #kamper #góry #beskidżywiecki #drwal #podróże
Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnośc Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnością przedświtową.

W tej czerni słychać śpiew ptaka. Piękny. Trelujący. Deszcz odbija się od parapetu i wystukuje deszczową perkusją rytm do ptasiej piosenki.

Siedzę w pokoju oświetlonym sztucznym słońcem.

Po lewej stronie ciemność i koncert. Po prawej cisza snu. Budynek i ludzie pogrążeni w tymczasowej, kojącej śmierci.

Z zewnątrz przez okno wkrada się do pokoju chłód. Jakby chciał się przy mnie ogrzać. Nakładam więc na niego i na siebie grubą flanelową koszulę.

I koc.

Kiedy piszę, przykryta jestem zawsze. Nawet jak jest ciepło. Wtedy tylko stopy, ale coś przykryte muszę mieć. Jakbym z przykrycia czerpała wenę i inspirację. Peleryna super mocy z koca, kołdry, pierzyny, śpiwora. Zabierzcie mi ją, a padnę bez sił jak pisarski Samson z obciętymi włosami.

Siedzę przykryta i patrzę przez okno w ciemność. A ciemność patrzy na mnie. Żółtym okiem ulicznej latarni jak cyklop zagląda do pokoju.

A w pokoju jasność sztucznego słońca przeszkadza ćmie, co się zbudziła. Co została zbudzona. Zbyt wcześnie. Wbrew wewnętrznemu zegarowi natury z budzikiem bez opcji snooze.

Trzepocze się teraz po ścianie, w poszukiwaniu zacienionego kąta. Po chwil zastyga bez ruchu w rogu u złączenia ścian i sufitu. Skrzydlatymi plecami do mnie. Obrażona.

Przycupnięta tak, wygląda, jak mini-Dracula czekający nadejścia matki nocy.

Mini-Dracula bez ruchu potrafi wytrwać tylko chwilę. Wkrótce znów trzepocze po ścianie zdenerwowanymi skrzydłami. Poirytowany. Sfrustrowany niezaspokojonym zmęczeniem.

Wyłażę spod koca jak z ciepłego łona. Łapię ćmę. Otwieram okno. Do środka wpuszczam ciemność. Na zewnątrz wypuszczam owada.

Leci wprost do żółtego cyklopowego oka ulicznej latarni.

---- 

Ćwiczymy, szkolimy się i szlifujemy warsztat. I nie obyłoby się bez pomocy przekochanych Dorotki i Darka ❤️@wezymord.w.drodze dziękujemy! 🙏😘
[English in the comments] Ledwo zamknę oczy, budz [English in the comments]
Ledwo zamknę oczy, budzi mnie popiskiwanie.

- Andrzej! On piszczy!

- Co?!? Piszczy? Kto piszczy? - wyrwany ze snu Andrzej nie ogarnia sytuacji.

- Piesek! Młody piszczy! Idź, zobacz, co tam się dzieje!

Z wyraźną niechęcią Andrzej sprawdza sytuację na zewnątrz.

- Nie ma go nigdzie. Poza tym nie słyszę żadnego piszczenia.

Rzeczywiście. Ucichło.

Zasypiam.

Piszczenie budzi mnie znowu.

Tym razem, nie wierząc w zdolności poszukiwawcze męża, sama tarabanię się na dwór. Czołówka na czole. Szukam. Dookoła samochodu. Pod samochodem. Na samochodzie.

No cholera, nie ma! Ani psa, ani piszczenia! Co jest?!

Sytuacja powtarza się przez całą noc.

Nad ranem wymęczona wreszcie zasypiam.

- Oooooooooolaaaaaaaaaaaa! – krzyk Andrzeja o poranku stawia mnie na równe nogi.
[Cała historia pod linkiem w Bio]

#turkey #turcja #puppy #szczeniak #travel #podróże #travelaroundtheworld #podróżdookołaświata #vanlife #vantravel
[English in the comments] Kolejny poranek rozpoczy [English in the comments]
Kolejny poranek rozpoczyna pukanie do drzwi. Wróciło małżeństwo z piknikującej ekipy dnia pierwszego. Przywieźli ze sobą starszych rodziców. Nie dowierzali opowieściom dzieci. Chcieli nas zobaczyć na własne oczy. Uściskali. Wycałowali. Zostawili z michą winogron i melonami.

A wokół krążył odziany na czarno jegomość.

Tak jest codziennie. Wciąż pojawiają się coraz to nowi ludzie. Na początku zaskoczeni. Zdziwieni obecnością dziwnego wehikułu i przybyszów właśnie tu – z dala od najsłynniejszych miejsc Iranu. W mgnieniu oka zdziwienie przechodzi w radość – z obecności dziwnego wehikułu i przybyszów właśnie tu, z dala od najsłynniejszych miejsc Iranu; tu, w ich małej oazie ogrodów.

Czasem ci sami ludzie wracają po kilka razy. Przywożą owoce, warzywa. Przywożą coraz to nowych znajomych, członków rodzin. Przywożą zaproszenia do swoich domów.

Ostatniego dnia już od rana zaczynamy się pakować. Towarzyszy nam grupa piknikujących.

Wokół krąży odziany na czarno chudy, szpakowaty jegomość z krótkofalówką w dłoni.

Podchodzi. Żąda paszportów.

- Nie wiemy, kim jesteś. Nie pokażemy ci żadnych dokumentów.

Jegomość nalega.

Piknikujący zaczynają otaczać nas zwartą grupą.

- Dzwonię na policję – mówi jegomość...

[Cała historia pod linkiem w bio.]
#iran
Gong Xi Fa Cai! [English in the comments] Wieczor Gong Xi Fa Cai!

[English in the comments]
Wieczorem, lekko stremowani stajemy pod drzwiami singapurskiego bloku HDB.

Pod pachą kosz pełen pomarańczy – symbolu dobrobytu i powodzenia.
Otwierają się drzwi.

Staje w nich uśmiechnięta Kasey. Gestem zaprasza do środka. Wprowadza nas do swojego domu i rodziny. Do tradycji pierwszego w naszym życiu Chińskiego Nowego Roku celebrowanego w Singapurze.

Trudno uwierzyć, że od tego czasu minęło już dziesięć lat.

Trudno, tym bardziej że pamiętamy jak dziś ten słodki zapach pomarańczy. I to, jak długimi pałeczkami mieszamy sałatkę Lo Hei, wykrzykując życzenia, czyniąc dookoła niemiłosierny bałagan. Im większy, tym większe szczęście i dobrobyt w Nowym Roku.

Jak dziś pamiętamy śmiech i opowieści rodzinne snute nad „steamboat” - parującym kociołkiem bulionu, w którym każdy po kolei macza swoje ulubione składniki – cienkie plastry mięsa, ryby, grzybów…

Do tej pory żyją w nas legendy Chińskiego Nowego Roku.

O bestii Nian, co w każdy Nowy Rok atakowała wioski, pożerając plony, trzodę, a nawet dzieci. I o tym, jak potwór wystraszył się malca ubranego na czerwono. Po dziś dzień kolor czerwony strzeże przed złymi siłami i negatywną energią. Po dziś dzień Chiński Nowy Rok czerwieni się latarniami, ozdobami i strojami celebrujących. I rozbrzmiewa hukiem fajerwerków, które również odstraszają Nian.

Dziesięć lat temu odczuliśmy na własnej skórze, jak odległe kultury są w zasadzie tak bardzo podobne.

Kolacja wigilijna Chińskiego Nowego Roku tak jak Wigilia gromadzi rodziny, które wspólnie radują się nowym początkiem, jednają się, zażegnują spory. Które, przestrzegając tradycji, ubierają się na czerwono albo kładą sianko pod obrusem. Które zapraszają tych, co nie mogą być z najbliższymi, aby choć przez chwilę zapewnić im namiastkę domu z dala od domu.

Tak jak dziesięć lat temu, tak i dziś, i na każdy kolejny rok życzymy sobie i Wam, aby zawsze czekało na Was miejsce przy stole wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebujecie.

I żebyśmy zawsze potrafili takie miejsce zapewnić każdemu, kto go potrzebuje.

#cny #chinesenewyear #singapore #singapur #chinskinowyrok #gongxifacai
More... Dołącz na Instagramie

Szukaj

DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ O AZJI

architecture architektura historia history kuchnia kultura natura nature obyczaje religia

Zobacz również

Azerbejdżan, Podróż
Cze 20, 2019

ROZDZIAŁ 15 – BAKU, AZERBEJDŻAN

Przejście graniczne Rosja-Azerbejdżan udaje nam się opuścić dopiero późną nocą. Przed nami jeszcze kilkadziesiąt...

Czytaj Dalej
0 0
Kirgistan, Podróż
Kwi 30, 2019

ROZDZIAŁ 12 – BISZKEK, KIRGISTAN

Jesień ozłociła Biszkek. Z drzew spadają złote liście. Złota przędza słonecznych promieni oplata ulice, budynki i...

Czytaj Dalej
0 0

Napisz coś... Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *


INSTAGRAM

peryferiemag

Karetką Dookoła Świata
Around the World in the Ambulance
From Poland to Alaska
📍 Our newest post 👇

Peryferie
Jestem chora. Ospa wietrzna. Przypętała się Jestem chora.

Ospa wietrzna.

Przypętała się skądś paskuda i gnębi.

Gdzieś z połączenia gorączki i leków, nad ranem, przypałętały się do mnie słowa:

"... złote wrota. Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał nadzieja, ludzie zwali go głupota."

I co było robić?

Pociągnęłam gorączkowo rozgorączkowany "poemat"

W czarnej chmurze z łez rozpaczy,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go — głupota.

W czarnej grzywie lśnił mu pot.
W chrapy łapał zapach śmierci.
Gdy cwałował poprzez świat
Zimny, drętwy i przeklęty.

Kopytami krzesał skry,
Co ogniska uczuć wzniecały,
Ale ludzie — słabi, źli,
Dusili je i deptali.

Stanął stępa koń.
Rżał trwogą.
Kopytami w ziemię walił.
I opadło bielmo z oka.
I poznali ludzie wnet,
Że NADZIEJA, nie głupota.

I upadli twarzą w pył,
I z lamentem w głos szlochali,
Że stracili życia sens,
Bo NADZIEI nie poznali.

A z ich szlochu, łez rozpaczy,
Zrodziła się czarna chmura.
W ciężkiej płaczem i lamentem,
Rozwarły się złote wrota.
Wybiegł z nich rączy koń.
Na imię miał NADZIEJA,
Ludzie zwali go ...

Na konia-nadzieję — bardzo dosłownego — natknęliśmy się w Mongolii.

W rezerwacie Chustaj, gdzie ekipa naukowców, rangerów, managerów i cała masa parkowych zapaleńców od dekad przywraca naturze całkowicie w niej wyniszczone ludzką ręką Konie Przewalskiego.

Są to jedyne prawdziwie dzikie konie nigdy nieudomowione przez człowieka.

Mongołowie nazywają je Duchami.

Ja, Nadzieją.

Dla ludzkości, dla odkupienia naszego zaborczego panoszenia się na Ziemi.

Jakbyśmy byli jej właścicielami, a nie gośćmi.

I mam szczerą nadzieję, że w przeciwieństwie do wiersza, historia Chustaj i Koni Przewalskiego nie zamknie się klamrą.

P.S. Jeśli macie ochotę poznać historię Koni Przewalskiego i tego, jak walczą o nie wspaniali ludzie Chustaj, zapraszam do lektury naszego artykułu https://magazynkontynenty.pl/produkt/kontynenty-1-2020/
w @magazyn_kontynenty ... i zasilenia drobnym datkiem jubileuszowego podwójnego numeru.
- Dzień dobry! Co tam? Zima idzie? Krzyknął An - Dzień dobry! Co tam? Zima idzie?

Krzyknął Andrzej. Bo on już tak ma, że jak widzi istotę ludzką, to zagaduje. Ja gadam do zwierząt. Ludzie są jego.
Teraz też krzyknął to swoje „dzień dobry”. Do człowieka oprócz nas jednego jedynego w okolicy. Bo tu, na szczycie grzbietu gdzieś pośrodku Beskidu Żywieckiego pod koniec października prawie nikogo.

To też zaczepiony mężczyzna się zdziwił. Nie dość, że jesteśmy, to jeszcze zagadujemy.

- Dzień dobry. Ano idzie – odpowiedział trochę podejrzliwie. Jakby sprawdzał, czy to na pewno do niego.

- No, my też się szykujemy. Gospodarz lada dzień ma nam drewno na opał dowieźć – ciągnął Andrzej, nawiązując do cylindrów jasnych świeżo porżniętych pniaków, co otaczały mężczyznę jak żółte kurczęta karmiącą je gospodynię. - Bo my tu zaraz obok chatkę wynajmujemy, wie pan.

I nagle, jakby w mężczyźnie coś pękło. Pękła tama podejrzliwości i popłynęła powódź mowy. Kilka słów rzuconych, ot tak, z grzeczności wywołało lawinę relacji, wspomnień, utyskiwań i pochwał. Tego wszystkiego, co to w człowieku siedzi cichutko jak zwierzątka jakieś, gotowe wyskoczyć, kiedy tylko nadarzy się sposobność.

- Ano, panie! Trzeba się szykować już teraz, bo pogoda jeszcze dobra, ale zaraz śnieg sypnie i koniec! A zima to zawsze czai się, czai i znienacka przychodzi. Raz jest pięknie, słonecznie jak dziś, a jutro już świata spod śniegu może nie być widać. Ja, panie, wiem, bo to tu już siedemdziesiąt lat żyję.

Siedemdziesiąt lat! Jezu drogi zmiłuj się! Chłop wysoki, szczupły. Prosty jak struna. Co prawda poczochrane wiatrem i pracą włosy bardziej siwe niż czarne, ale twarz zmarszczkami usiana tylko okazjonalnie. I to tylko takimi, co robią się od śmiechu – w kącikach ust i oczu. Ramiona i ręce mocne i pewne. Machają siekierą bez wysiłku jak skrzypek smyczkiem. A węzły mięśni na przedramionach tańczą w takt wybijanego przezeń rytmu i rzucają ciężkie drewniane kloce na zieloną przyczepkę małego traktora.

Siedemdziesiąt lat! Aż się chce za siekierę i piły łańcuchowe łapać, kloce przerzucać i pracować na taką siedemdziesięcioletnią formę.

- A może panu pomóc?

... Ciąg dalszy pod linkiem w bio :) 

#vanlife #kamper #góry #beskidżywiecki #drwal #podróże
Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnośc Piąta rano. Na zewnątrz jeszcze ciemno ciemnością przedświtową.

W tej czerni słychać śpiew ptaka. Piękny. Trelujący. Deszcz odbija się od parapetu i wystukuje deszczową perkusją rytm do ptasiej piosenki.

Siedzę w pokoju oświetlonym sztucznym słońcem.

Po lewej stronie ciemność i koncert. Po prawej cisza snu. Budynek i ludzie pogrążeni w tymczasowej, kojącej śmierci.

Z zewnątrz przez okno wkrada się do pokoju chłód. Jakby chciał się przy mnie ogrzać. Nakładam więc na niego i na siebie grubą flanelową koszulę.

I koc.

Kiedy piszę, przykryta jestem zawsze. Nawet jak jest ciepło. Wtedy tylko stopy, ale coś przykryte muszę mieć. Jakbym z przykrycia czerpała wenę i inspirację. Peleryna super mocy z koca, kołdry, pierzyny, śpiwora. Zabierzcie mi ją, a padnę bez sił jak pisarski Samson z obciętymi włosami.

Siedzę przykryta i patrzę przez okno w ciemność. A ciemność patrzy na mnie. Żółtym okiem ulicznej latarni jak cyklop zagląda do pokoju.

A w pokoju jasność sztucznego słońca przeszkadza ćmie, co się zbudziła. Co została zbudzona. Zbyt wcześnie. Wbrew wewnętrznemu zegarowi natury z budzikiem bez opcji snooze.

Trzepocze się teraz po ścianie, w poszukiwaniu zacienionego kąta. Po chwil zastyga bez ruchu w rogu u złączenia ścian i sufitu. Skrzydlatymi plecami do mnie. Obrażona.

Przycupnięta tak, wygląda, jak mini-Dracula czekający nadejścia matki nocy.

Mini-Dracula bez ruchu potrafi wytrwać tylko chwilę. Wkrótce znów trzepocze po ścianie zdenerwowanymi skrzydłami. Poirytowany. Sfrustrowany niezaspokojonym zmęczeniem.

Wyłażę spod koca jak z ciepłego łona. Łapię ćmę. Otwieram okno. Do środka wpuszczam ciemność. Na zewnątrz wypuszczam owada.

Leci wprost do żółtego cyklopowego oka ulicznej latarni.

---- 

Ćwiczymy, szkolimy się i szlifujemy warsztat. I nie obyłoby się bez pomocy przekochanych Dorotki i Darka ❤️@wezymord.w.drodze dziękujemy! 🙏😘
[English in the comments] Ledwo zamknę oczy, budz [English in the comments]
Ledwo zamknę oczy, budzi mnie popiskiwanie.

- Andrzej! On piszczy!

- Co?!? Piszczy? Kto piszczy? - wyrwany ze snu Andrzej nie ogarnia sytuacji.

- Piesek! Młody piszczy! Idź, zobacz, co tam się dzieje!

Z wyraźną niechęcią Andrzej sprawdza sytuację na zewnątrz.

- Nie ma go nigdzie. Poza tym nie słyszę żadnego piszczenia.

Rzeczywiście. Ucichło.

Zasypiam.

Piszczenie budzi mnie znowu.

Tym razem, nie wierząc w zdolności poszukiwawcze męża, sama tarabanię się na dwór. Czołówka na czole. Szukam. Dookoła samochodu. Pod samochodem. Na samochodzie.

No cholera, nie ma! Ani psa, ani piszczenia! Co jest?!

Sytuacja powtarza się przez całą noc.

Nad ranem wymęczona wreszcie zasypiam.

- Oooooooooolaaaaaaaaaaaa! – krzyk Andrzeja o poranku stawia mnie na równe nogi.
[Cała historia pod linkiem w Bio]

#turkey #turcja #puppy #szczeniak #travel #podróże #travelaroundtheworld #podróżdookołaświata #vanlife #vantravel
[English in the comments] Kolejny poranek rozpoczy [English in the comments]
Kolejny poranek rozpoczyna pukanie do drzwi. Wróciło małżeństwo z piknikującej ekipy dnia pierwszego. Przywieźli ze sobą starszych rodziców. Nie dowierzali opowieściom dzieci. Chcieli nas zobaczyć na własne oczy. Uściskali. Wycałowali. Zostawili z michą winogron i melonami.

A wokół krążył odziany na czarno jegomość.

Tak jest codziennie. Wciąż pojawiają się coraz to nowi ludzie. Na początku zaskoczeni. Zdziwieni obecnością dziwnego wehikułu i przybyszów właśnie tu – z dala od najsłynniejszych miejsc Iranu. W mgnieniu oka zdziwienie przechodzi w radość – z obecności dziwnego wehikułu i przybyszów właśnie tu, z dala od najsłynniejszych miejsc Iranu; tu, w ich małej oazie ogrodów.

Czasem ci sami ludzie wracają po kilka razy. Przywożą owoce, warzywa. Przywożą coraz to nowych znajomych, członków rodzin. Przywożą zaproszenia do swoich domów.

Ostatniego dnia już od rana zaczynamy się pakować. Towarzyszy nam grupa piknikujących.

Wokół krąży odziany na czarno chudy, szpakowaty jegomość z krótkofalówką w dłoni.

Podchodzi. Żąda paszportów.

- Nie wiemy, kim jesteś. Nie pokażemy ci żadnych dokumentów.

Jegomość nalega.

Piknikujący zaczynają otaczać nas zwartą grupą.

- Dzwonię na policję – mówi jegomość...

[Cała historia pod linkiem w bio.]
#iran
Gong Xi Fa Cai! [English in the comments] Wieczor Gong Xi Fa Cai!

[English in the comments]
Wieczorem, lekko stremowani stajemy pod drzwiami singapurskiego bloku HDB.

Pod pachą kosz pełen pomarańczy – symbolu dobrobytu i powodzenia.
Otwierają się drzwi.

Staje w nich uśmiechnięta Kasey. Gestem zaprasza do środka. Wprowadza nas do swojego domu i rodziny. Do tradycji pierwszego w naszym życiu Chińskiego Nowego Roku celebrowanego w Singapurze.

Trudno uwierzyć, że od tego czasu minęło już dziesięć lat.

Trudno, tym bardziej że pamiętamy jak dziś ten słodki zapach pomarańczy. I to, jak długimi pałeczkami mieszamy sałatkę Lo Hei, wykrzykując życzenia, czyniąc dookoła niemiłosierny bałagan. Im większy, tym większe szczęście i dobrobyt w Nowym Roku.

Jak dziś pamiętamy śmiech i opowieści rodzinne snute nad „steamboat” - parującym kociołkiem bulionu, w którym każdy po kolei macza swoje ulubione składniki – cienkie plastry mięsa, ryby, grzybów…

Do tej pory żyją w nas legendy Chińskiego Nowego Roku.

O bestii Nian, co w każdy Nowy Rok atakowała wioski, pożerając plony, trzodę, a nawet dzieci. I o tym, jak potwór wystraszył się malca ubranego na czerwono. Po dziś dzień kolor czerwony strzeże przed złymi siłami i negatywną energią. Po dziś dzień Chiński Nowy Rok czerwieni się latarniami, ozdobami i strojami celebrujących. I rozbrzmiewa hukiem fajerwerków, które również odstraszają Nian.

Dziesięć lat temu odczuliśmy na własnej skórze, jak odległe kultury są w zasadzie tak bardzo podobne.

Kolacja wigilijna Chińskiego Nowego Roku tak jak Wigilia gromadzi rodziny, które wspólnie radują się nowym początkiem, jednają się, zażegnują spory. Które, przestrzegając tradycji, ubierają się na czerwono albo kładą sianko pod obrusem. Które zapraszają tych, co nie mogą być z najbliższymi, aby choć przez chwilę zapewnić im namiastkę domu z dala od domu.

Tak jak dziesięć lat temu, tak i dziś, i na każdy kolejny rok życzymy sobie i Wam, aby zawsze czekało na Was miejsce przy stole wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebujecie.

I żebyśmy zawsze potrafili takie miejsce zapewnić każdemu, kto go potrzebuje.

#cny #chinesenewyear #singapore #singapur #chinskinowyrok #gongxifacai
More... Dołącz na Instagramie
Copyrights © 2020 www.peryferie.com All rights reserved.
Do góry