Rozdział 4 – Buriacja, Rosja
Z nowymi oponami i w naprawionym samochodzie trafiamy do Irkucka. W stolicy Syberii wschodniej zabawiamy tylko...
Dzień przynosi widok blokowisk z wielkiej płyty, poniszczonych i brudnych postsowieckich budynków, zapadających się chodników. A później przeprawiamy się przez most łączący północ z południem i miasto wymierza nam otrzeźwiający policzek.
Nowa część Astany to przepych nowej architektury. To sterylne szkło i metal nowoczesnych wieżowców, wymyślne i masywne bryły muzeów, otwarte przestrzenie rozległych placów i strzeliste, białe wieże minaretów.
To wigor i młodość miasta, które zaledwie dwadzieścia dwa lata temu zaczęło przygotowywać się do swojej nowe roli – roli stolicy. Astana – wcześniej Akmola — powstała 190 lat temu praktycznie z niczego. Z pyłu otaczającego ją bezkresnego stepu. Mozolnie podniosła się do statusu metropolii, kolebki finansowej, kulturalnej i przede wszystkim – do statusu ikony Kazachstanu.
Z szeroko otwartymi oczami obchodzimy szklaną piramidę Pałacu Pokoju i Pojednania, sterylnie błękitną na tle wieczornego nieba wieżę Bajterek i bryłę Narodowego Muzeum Republiki Kazachstanu. Przechadzając się po olbrzymim Placu Niepodległości poddajemy się przepychowi Astany. Tylko gdzieś pod skórą, coś uwiera. Coś nie jest tak, jak powinno. Nieuchwytne wrażenie, które nie do końca pozwala w pełni się zachwycić.
„Coś” staje się oczywiste, kiedy docieramy do Ałmatów. W Astanie brakowało niewidzialnej eterycznej mieszanki historii z nowoczesnością osiąganą dziesiątkami lat, które nowe miasto musi w sobie jeszcze wyrobić. Brakowało duszy, którą Ałmaty emanują od pierwszego wejrzenia.
Dawną stolicę Kazachstanu tulą w objęciach giganty gór Tienszan. Autostrady biegnące przez miasto wiodą wprost w ich śnieżne ramiona. Centrum miasta to swobodna egzystencja historii i nowoczesności. Astana jest przedzielona ostrym cięciem na dwie części – nową i starą. W Ałmatach widać i czuć powolną naturalnie przenikającą się ewolucję obu.
Z każdego zakątka miasta łypią na nas jabłka. Mosiężne i ciężkie albo plastykowe i lekkie. Połyskujące rdzawym metalem albo lśniące lakierem farby. Jabłka małe, duże, gigantyczne i maleńkie. Jabłka, od których miasto wzięło swoją nazwę – alama ata – „ojciec jabłek”. Mieszkańcy Ałmatów z dziada pradziada są jeszcze w stanie wskazać okolice miasta, gdzie do tej pory istnieją prawdziwie dzikie jabłonie. Nieujarzmieni praprzodkowie naszych udomowionych owoców.
W Ałamatach na swoją kwaterę główną obieramy przy-hostelowy parking. Podłączamy się do prądu i Internetu. Korzystamy, ile wlezie z luksusu przestronnych pryszniców. Słoneczne październikowe dni wyciągają nas na długie spacery po mieście. Zimne wieczory zaganiają do ciepłej karetki. Jest nam po prostu dobrze.
I wtedy spada śnieg. Wraz z nim temperatura. Nasza karetka niskich temperatur nie lubi. Buntuje się i nie chce zapalić. Kiedy siłujemy się z odpalaniem na autostart i innymi cudami pod hostel podjeżdża samochód. Czwórka pasażerów zagaduje współczująco, podpowiada co zrobić, dopinguje. Wreszcie zachęcony dobrym słowem i autostartem samochód odpala. Radość udziela się i naszym nowym znajomym, którzy znienacka proszą nas o wywiad. Czwórka przygodnych znajomych okazuje się reporterami kazachskiej telewizji. Dokładnie – programu promującego turystykę po Kazachstanie.
Chwilę później stoimy pod karetką, opowiadając uroczej pani z pięknie różowymi włosami, co nam się w ich kraju podoba, co byśmy ulepszyli, z perspektywy podróżnika patrząc i jakie przygody nas spotkały. Postawny pan okiem kamery zagląda do kampera, omiata go szklanym spojrzeniem obiektywu. Wreszcie prosi, żeby podnieść maskę i odegrać scenę naprawiania samochodu. Czegóż się nie robi dla sławy.
Kilka godzin później żegnamy się z ekipą i ruszamy w stronę Kirgistanu. Zaledwie kilkanaście kilometrów za Ałmatami:
– Mówiłam ci, że jest ograniczenie do czterdziestu!
– Toż przecież przez dwieście kilometrów nie będę czterdziestką jechał!
– No to będziesz znowu mandat płacił.
– Nie mandat, tylko łapówkę.
– Jak zwał, tak zwał. Druga z rzędu już. Zbankrutujemy tutaj.
Kiedy my skaczemy sobie do oczu, kazachscy policjanci bogatsi o równowartość dwudziestu dolarów odjeżdżają, połyskując wesoło kogutami.
Przed nami niemal trzysta kilometrów do granicy z Kirgistanem. Droga, którą jedziemy, jest marzeniem i przekleństwem zarazem. Gładka, szeroka, piękna. Jeży się jednak znakami ograniczeń prędkości jak róża cierniem kolców.
Ograniczenia żadnego sensu nie mają. Ciągną się wzdłuż robót drogowych, które już dawno się zakończyły. Robót nie ma. Znaki zostały. Mandaty-łapówki się sypią.
Widać, że niektóre ograniczniki padły ofiarą podniesionego ciśnienia kierowców. Niektóre czterdziestki przypłaciły życiem swoją funkcję i leżą połamana na poboczach. Przepisowe pięćdziesiątki natomiast sprayem przemienione zostały na dziewięćdziesiątki. Jakość zmian pozostawia wiele do życzenia, ale w końcu liczy się liczba.
W ślimaczym tempie mijamy kolejne białoczerwone koła z katastroficznie niskimi nakazami.
– Nie! Nie mogę! Nie dam rady! To tortura jakaś jest! – płaczliwie woła bliski załamania nerwowego Andrzej.
Ale wreszcie na horyzoncie pojawia się światełko nadziei w postaci wielgaśnej tablicy oznaczającej koniec nieistniejących już robót drogowych.
Noga robi się ciężka na gazie. Licznik wskazuje upragnione dziewięćdziesiąt – legalnie dopuszczalne na drogach krajowych. Kilka kilometrów dalej – górka. Przed górką – ograniczenie do pięćdziesięciu przez następnych pięćset metrów.
Z siedzenia kierowcy dobiega ryk:
– NIEEEEE! PIERDZIELĘ!!!! IGNORUJĘ!!!!
Z rykiem zlewa się głos syreny policyjnej. Dziś już trzeci.
Po chwili znów mkniemy pięćdziesiątką lżejsi o kolejne kilkanaście dolarów. Policjanci radośnie zawracają, bo inny słaby nerwowo kierowca również postanowił zignorować znak. Pięćsetmetrowy odcinek wyrabia im w ciągu kilku godzin miesięczną pensję.
Tymczasem docieramy do granicy z Kirgistanem. Żegnajcie łapówki kazachskie! Witaj nieograniczona prędkości kirgiska!
Kilka kilometrów za granicą widać długi sznur samochodów na poboczu. Kierowcy wychodzą, kierują się w stronę zaparkowanego w cieniu radiowozu i ustawiają się w kolejce do tylnego okienka.
– Co to jest?
– Pojęcia nie mam.
Nasze zastanawiania przerywa wyrastający przed nami policjant. Macha lizakiem. Każe zjechać.
– Witam! Jak się dziś mamy? – wesoło zagaduje mundurowy.
– Dobrze – zbici z tropu odpowiadamy chórem.
– To świetnie! Czy mogę pana kierowcę prosić ze mną? Ograniczenie pod granicą było. Pan kierowca zignorował.
Andrzej ustawia się w kolejce do tylnego okienka radiowozu – mobilnej kasy policyjnej. Tymczasem moich uszu raz po raz dochodzi wesołe: „Witam! Jak się dziś mamy?” wrzucane przez szparkę w uchylonych szybach kolejnych samochodów.