ROZDZIAŁ 13 – JEDWABNY SZLAK, KAZACHSTAN część I
Z Kirgistanu do Kazachstanu wracamy późnym listopadem. Niebo nad Ałmatami zasnuwa już sina, zapowiadająca śnieg...
Dziś i tak nie jest najgorzej. Podmuchy wiatru dochodzą „jedynie” do 70 km/h. Dwa dni wcześniej było około 100. Słusznie jedna z pieszczotliwych nazw określa Baku jako „Wietrzne Miasto”.
Dopijamy gorącą kawę, zanim zdąży wychlupnąć się z kubków i ruszamy na objazd Azerbejdżanu.
Pierwszy przystanek – błotnisty wulkan. Wulkany, zwane przez miejscowych „szarymi górami”, są maziowatym złotem kraju. Z 800 istniejących na całym globie, aż 350 znajduje się na jego terenie. Cała zatoka roi się od tych podwodnych. My jednak obieramy sobie za cel jeden z łatwiejszych – naziemny i położony zaledwie na obrzeżach Baku.
Europejską elegancję stolicy zostawiamy we wstecznym lusterku. Za jej granicą pejzaż zmienia się diametralnie. Neoklasyczne kamienice zostają zastąpione przez połączone w gromadki osiedli sześciany domków rodzinnych. Proste, skromne, z większym lub mniejszym ogródkiem, teraz, w czasie zimy kompletnie obumarłym. Zamiast lśniących nowoczesnością, szkłem i metalem strzelistych budynków mijamy mrowia maleńkich sklepików. Ich znaczącą większość stanowią rzeźnie. Owce, kozy uwiązane do schodów przed sklepikami czekają w beznadziei na dopełnienie swojego losu. Na ich i naszych oczach, rzeźnicy ubijają, skórują i ćwiartują mięso. Między nogami plączą im się psy przybłędy, czekając na miłosierny ochłap. Cały proces odbywa się bezpośrednio nad kurzem asfaltu, który przemierzamy.
Mijamy place podmiejskich fabryk. Za konturem jednej z nich czerwony punkcik naszej nawigacji wskazuje, że dotarliśmy do celu. Jeszcze tylko krótka wspinaczka na wzgórze i jesteśmy na miejscu.
Przed nami rozciąga się olbrzymia przestrzeń pokryta śmieciami. Ich swąd łączy się z duszącym odorem lepkiego błota, w które zapadamy się po kostki. Nie chcąc uznać porażki, uparcie kręcimy się po wzgórzu, zaglądając za kolejne pagórki błota i śmieci. Za jednym z nich wpadamy na odzianego w waciak jegomościa, który głośnym okrzykiem daje wyraz swojego zaskoczenia naszą tutaj obecnością.
– O matko! Aleście mnie przestraszyli! – woła mężczyzna, bezskutecznie odganiając cętkowaną, umorusaną błotem sukę łaszącą mu się do nogi.
– Przepraszamy bardzo. Szukamy wulkanu błotnistego. Mapa mówi, że to gdzieś tu.
– E! Gdzie tam! Już dwa lata będzie, jak wysechł. A te wasze mapy to do (tu pada wiadoma część ciała) są! W tym miesiącu już chyba z dziesięć osób na to śmietnisko zaprowadziły.
Cętkowana suka, niepomna na nasze fiasko, radośnie odprowadza nas do samochodu. W nagrodę za jej towarzystwo dostaje garść suchej karmy, którą wozimy na wypadek podobnych spotkań. Chowana na śmietnikowych odpadach, pojęcia nie ma co z nią zrobić. Zanim jednak odjedziemy, jest już na etapie nieufnego ciamkania pachnących mięsem kostek.
Poranną porażkę zapijamy herbatą w pobliskiej czajkanie i ruszamy do kolejnego punktu – „Płonącej Góry” Yanar Dag.
Azerbejdżan zwany jest „Krainą Ognia”. Swoje miano zawdzięcza położeniu w okolicy o wysokim natężeniu gazów naturalnych. Od tysięcy lat przenikają one na powierzchnię przez porowatą strukturę piaskowców Półwyspu Apszerońskiego, na którym leży Azerbejdżan.
Sam Yanar Dag jest w miarę nowy. Jego odkrycie w latach 50. XX wieku przypisuje się pasterzowi, który przez przypadek rozniecił ogień w pobliżu skały. Od tamtej pory, jęzory płomieni nieprzerwanie liżą powierzchnię kamienia. Nawet nici rzek położone w pobliżu Yanar Dag przesiąknięte są gazem. Wykorzystują to miejscowi, którzy uczynili z nich destynacje kąpieli leczniczych. Wszystko to jednak przy zachowaniu najwyższego stopnia ostrożności przeciwpożarowej. Przez jedną nieopatrzną iskrę bowiem, w ogniu stanąć może cała rzeka.
Wiatr, który niemiłosiernie szarpał nami z rana, ucichł nieco w czasie poszukiwań błotnistego wulkanu. Teraz jednak znów tarmosi poły kurtek i zrywa z głów kaptury. Porywa do szalonego tańca złoto-pomarańczowe płomienie wypełzające ze skały. Czasami wyrzuca je wysoko w górę, parząc twarze zebranych dookoła ludzi. Czasem przygniata je z impetem do ziemi. Kiedy wydaje się, że wieczny ogień już, już zostanie unicestwiony przez współ-żywioł, nowe płomienie pojawiają się w dalszych zakątkach skały.
Patrzymy na zjawisko jak zahipnotyzowani. Znamy całą jego fizykę. Naturalny gaz sączący się z ziemi i karmiący się nim ogień. Znamy całą naukę za nim stojącą. A mimo wszystko jest magiczne. Złote płomienie, liżące okopconą czerń skały. Wpatrujemy się w nie dopóty, dopóki gorąc ognia nie sięgnie naszych twarzy. Dopóki nie wyciśnie z oczu łez. Im bardziej się wpatrujemy, tym bardziej znika nauka i fizyka. Konsumuje je wieczny ogień, zostawiając tylko uczucie zachwytu pierwotnego w swej szczerości.
Prawdopodobnie tak samo czuli się zaratusztrianie, którzy przed wiekami czcili ogień jako uosobienie boga Ahura Mazda. Mówi się, że sięgająca I wieku p.n.e. religia, jest prawdziwie ekologiczna. Według niej najwyższy szacunek należy się każdemu z żywiołów. Wierzyli w to do tego stopnia, że zmarłych nie grzebali w ziemi, by ich szczątki nie zanieczyszczały jej. Zamiast tego zostawiali ciała na wysokich wieżach, zwanych Wieżami Milczenia, gdzie rozszarpywały je drapieżne ptaki. W ten sposób zmarły nawet po śmierci przyczyniał się do przetrwania innych gatunków i spełniając swój ostatni dobry uczynek, powracał do stwórcy.
Inne aspekty zaratusztrianizmu – m.in. jeden bóg – stwórca świata, czynienie, mówienie i myślenie o dobru, sąd ostateczny, zmartwychwstanie – dają podwaliny niektórych religii, które znamy obecnie. Dlatego też historycy do tej pory nie mogą dojść do porozumienia, której z nich przypisać położoną w miasteczku Surakhani świątynię Ateszgah – „Ognistą Świątynię Baku”. Obecnie przyjmuje się, że jej budowniczymi mogli być hindusi, sikhowie lub zaratusztrianie właśnie. Za każdą z teorii stoją mocne fakty jak starożytne inskrypcje poniekąd identyfikujące budowniczych oraz historycznie udokumentowane migracje hindusów, sikhów i zaratusztrian w regionie Półwyspu Apszerońskiego na przełomie XVII i XVIII wieku.
Faktem niezaprzeczalnym jest natomiast, że kompleks świątynny imponuje. Jego kamienne masywne struktury z miejsca wzbudzają podziw. Szeroki podwórzec zamknięty pomiędzy ośmioma potężnymi murami, maleńkie cele, gdzie wieki temu medytowali i modlili się wyznawcy. I palący się pośrodku ogień, którego strzegli dniem i nocą.
Ich starania w zderzeniu z cywilizacją okazały się jednak fiaskiem. Odwierty, wydobycie na szeroką skalę ropy i gazu prowadzone w rejonie świątyni doprowadziły do tego, że w 1969 naturalnie płonący ogień zgasł. Teraz płonie on tylko dzięki sztucznemu, pozbawionemu duszy i romantyzmu gazociągowi z Baku.
Mury Ateszgah zostawiamy pełni melancholii i szczerej nadziei, że podobny los nie spotka płonącej skały Yanar Dag. Tymczasem kierujemy karetkę w stronę innych niesamowitych skał. Jedziemy do Qobustanu, którego jaskinie pokryte są prehistorycznymi petroglifami.
Komentarze
2 KomentarzeMarcin
Maj 25, 2020Pięknie opisujecie miejsca odwiedzone,przez chwile tam byłem….dziękuje.
Aleksandra Tofil
Wrz 9, 2020To my dziękujemy za tak przemiłe słowa 🙂 i zapraszamy do dalszego wspólnego podróżowania 🙂