Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
Z Mongolii wjeżdżamy wprost na Trakt Czujski. Gdyby nie to, że pod naszymi kołami wije się gładki jak stół asfalt,...
Niezbyt szeroki, płytki górski potok. Płaska nadbrzeżna łąka pokryta puchem młodej trawy. Nad krystaliczną szarfą potoku – góry. Potężne, ze szczytami ukrytymi pod czapami śniegu. Z rana słońce przemienia je w srebrne diademy, wieczorem – w czepce z żywego ognia.
Zgięci wpół nad obieranymi ziemniakami gadamy z krowami, co jak wielkie kociska pozwijały się w kłębki na łące obok nas. Cielaki ciągną mleko z nabrzmiałych wymion matek. Młode byczki w nieprawnych próbach próbują nadszarpnąć status przywódców stada. W odpowiedniej odległości od rogatej gawiedzi przechodzi krowia arystokracja – jaki. Ich długie wełniane płaszcze moczą się w wodzie strumienia. Za jakami – konie. Za końmi – pasterz.
Podjeżdża. Zagaduje. Nic nie rozumiemy.
Gestykuluje rękami. Chce zajrzeć do kampera. Proszę bardzo!
Pokazujemy kuchenkę, łóżko, prysznic. Oczy pod czapką z daszkiem robią się wielkie i okrągłe. Pasterz cmoka. Kręci z niedowierzaniem głową. Przestaje cmokać dopiero wtedy, gdy częstujemy go ciastkami. Jeszcze chwilę gestykuluje, kręci głową, macha na pożegnanie i odjeżdża.
Wstawiam na ogień ziemniaki. Kroję cebulę. Przez łzy widzę zawieszoną w progu głowę w dużych okularach korekcyjnych z wielkim uśmiechem pozbawionym większości zębów.
Kolejny gość! Gość gada i gada. My nie rozumiemy i nie rozumiemy. Wszyscy wraz gestykulujemy, kręcimy głowami, śmiejemy się. Ziemniaki się gotują. Cebula się smaży. Gość siedzi chwilę w rozkładanym krześle przed kamperem, podjada ciastka i zabiera się do odejścia, pokrzykując wesoło.
Do cebuli wbijam jajka. Z rękami pełnymi skorupek odwracam się do kosza. Staję oko w oko z czwórką uśmiechniętych dziecinnych twarzy. Najpierw nieśmiało stoją w progu. Dyskretnie zerkają po kątach. Potem Andrzej woła je na tył, gdzie porządkuje garaż. Sytuacja zmienia się diametralnie. Rozochocona czwórka zagląda do pudeł. Wyciąga sznurki, kable i rzeczy, które nawet nie wiedzieliśmy, że mamy. Wchodzą do kampera. Zaglądają pod pokrywkę do sadzonych jaj. Gadają jedno przez drugie. Wyjadają resztkę ciastek i suszonych owoców. Wybierają sobie z garażu, co im się podoba i w kakofonii właściwej tylko rozbawionym dzieciakom znikają z pola widzenia.
Zapada wieczór. Jemy jajka sadzone z ziemniakami. Wbici w składane krzesła patrzymy, jak czerwona kula znika za górami. Krowy ociągając się, schodzą z łąki. Raj idzie spać.
Następnego dnia przy porannych ablucjach w rzece towarzyszy nam czwórka dzieciaków. Przy śniadaniu odwiedza nas pasterz. Krótko po jego wizycie pojawia się pan w okularach. Do wieczora mamy jeszcze kilka takich wizyt. I tak przez następne trzy dni – do wyjazdu.
Przy odjeździe żegna nas cała osada. Wszyscy sąsiedzi z raju.
Wkrótce jedziemy wysuszoną słońcem piaszczysto-kamienistą tarką. Obok biegnie piękna, płaska jak stół asfaltowa droga, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu jest zamknięta. Po kilkudziesięciu kilometrach czystej frustracji wreszcie dane jest nam na nią wjechać. Łzy radości płyną z oczu, kiedy po raz pierwszy od kilku dni wrzucamy szósty bieg. Samochód nie telepie, nie trzeszczy przeraźliwie w ramach protestu. Szuflada z lodówką nie wyrywa się z prowadnic. Błogostan.
Na mniej więcej pięćsetnym metrze błogostanu pojawiają się dwie postacie. Postacie stoją na poboczu i machają rozpaczliwie rękami.
Zjeżdżamy. Stajemy obok nastoletnich chłopaków i ich motoru z ewidentnym kapciem w tylnym kole.
Nie ma tragedii. Koło już zdjęte, chłopaki mają nową dętkę, my mamy sprężarkę. Kilka chwil i znów wszyscy będziemy w drodze.
Sprężarka pompuje i pompuje. Pompuje tak, że aż wyje. Dętka nic. Jak sflaczała była, tak sflaczała pozostaje. Gdzieś ukrywa się dziura.
Ale nic to! Chłopaki zaraz dziurę lokalizują. Jest pomiędzy kwadratową a krzyżową łatą z taśmy izolacyjnej. Akurat posiadamy taśmę izolacyjną, więc do łat dołącza jeszcze jedna w kształcie prostokąta. Sprężarka znów idzie w ruch.
Kilka chwil i wszyscy będziemy w drodze.
Sprężarka cichnie. Siedzę w szoferce kampera. Czekam na powrót Andrzeja i rychłe podjęcie trasy.
Nie ma go i nie ma. W bocznym lusterku widzę, że chłopaki, zamiast mocować szczęśliwie napompowane koło biegają po poboczu jak oszalali. Przekopują jego piach stopami, rękami, czym się da.
Andrzej wraca do szoferki.
– I co koło napompowane?
– Ta.
– Jedziemy?
– Nie.
Oczy w słup.
– Chłopaki zgubili panewkę mocującą koło. Dam im rurkę od lewarka niech sobie dosztukują.
Chłopaki dostają rurkę.
– Nie mają brzeszczotu. Idę im zanieść.
Chłopaki dostają brzeszczot.
– Ręce sobie kaleczą. Dam im rękawice.
Chłopaki dostają rękawice.
– Gorąco jak cholera. Żar się z nieba leje. Zaniosę im wodę.
Chłopaki dostają wodę.
Kilka godzin później znów wszyscy jesteśmy w drodze.
Na zachód Mongolii, do miasta Ulgii, docieramy dwa dni później niż planowaliśmy. Niemal natychmiast nasz umówiony przewodnik – Munkhbayar – kieruje nas na przedmieścia i duży, piaszczysty podwórzec. Przy jednej z jego ziemistych ścian stoi niewielka, pobielona lepianka z wystającymi zębami cegieł. Mijamy ją i kierujemy się do wznoszącego się obok geru – tradycyjnego namiotu mongolskich nomadów i pasterzy.
Cały tekst dostępny pod poniższym linkiem
Peryferie – Na granicy światów