Rozdział 7 – Bajanchongor, Mongolia
Po iście rajdowej przeprawie przez rzekę z Doliny Khujirt wyjeżdżamy na taśmę asfaltu. Początkowo jego stan jest...
Niezbyt szeroki, płytki górski potok. Płaska nadbrzeżna łąka pokryta puchem młodej trawy. Nad krystaliczną szarfą potoku – góry. Potężne, ze szczytami ukrytymi pod czapami śniegu. Z rana słońce przemienia je w srebrne diademy, wieczorem – w czepce z żywego ognia.
Zgięci wpół nad obieranymi ziemniakami gadamy z krowami, co jak wielkie kociska pozwijały się w kłębki na łące obok nas. Cielaki ciągną mleko z nabrzmiałych wymion matek. Młode byczki w nieprawnych próbach próbują nadszarpnąć status przywódców stada. W odpowiedniej odległości od rogatej gawiedzi przechodzi krowia arystokracja – jaki. Ich długie wełniane płaszcze moczą się w wodzie strumienia. Za jakami – konie. Za końmi – pasterz.
Podjeżdża. Zagaduje. Nic nie rozumiemy.
Gestykuluje rękami. Chce zajrzeć do kampera. Proszę bardzo!
Pokazujemy kuchenkę, łóżko, prysznic. Oczy pod czapką z daszkiem robią się wielkie i okrągłe. Pasterz cmoka. Kręci z niedowierzaniem głową. Przestaje cmokać dopiero wtedy, gdy częstujemy go ciastkami. Jeszcze chwilę gestykuluje, kręci głową, macha na pożegnanie i odjeżdża.
Wstawiam na ogień ziemniaki. Kroję cebulę. Przez łzy widzę zawieszoną w progu głowę w dużych okularach korekcyjnych z wielkim uśmiechem pozbawionym większości zębów.
Kolejny gość! Gość gada i gada. My nie rozumiemy i nie rozumiemy. Wszyscy wraz gestykulujemy, kręcimy głowami, śmiejemy się. Ziemniaki się gotują. Cebula się smaży. Gość siedzi chwilę w rozkładanym krześle przed kamperem, podjada ciastka i zabiera się do odejścia, pokrzykując wesoło.
Do cebuli wbijam jajka. Z rękami pełnymi skorupek odwracam się do kosza. Staję oko w oko z czwórką uśmiechniętych dziecinnych twarzy. Najpierw nieśmiało stoją w progu. Dyskretnie zerkają po kątach. Potem Andrzej woła je na tył, gdzie porządkuje garaż. Sytuacja zmienia się diametralnie. Rozochocona czwórka zagląda do pudeł. Wyciąga sznurki, kable i rzeczy, które nawet nie wiedzieliśmy, że mamy. Wchodzą do kampera. Zaglądają pod pokrywkę do sadzonych jaj. Gadają jedno przez drugie. Wyjadają resztkę ciastek i suszonych owoców. Wybierają sobie z garażu, co im się podoba i w kakofonii właściwej tylko rozbawionym dzieciakom znikają z pola widzenia.
Zapada wieczór. Jemy jajka sadzone z ziemniakami. Wbici w składane krzesła patrzymy, jak czerwona kula znika za górami. Krowy ociągając się, schodzą z łąki. Raj idzie spać.
Następnego dnia przy porannych ablucjach w rzece towarzyszy nam czwórka dzieciaków. Przy śniadaniu odwiedza nas pasterz. Krótko po jego wizycie pojawia się pan w okularach. Do wieczora mamy jeszcze kilka takich wizyt. I tak przez następne trzy dni – do wyjazdu.
Przy odjeździe żegna nas cała osada. Wszyscy sąsiedzi z raju.
Wkrótce jedziemy wysuszoną słońcem piaszczysto-kamienistą tarką. Obok biegnie piękna, płaska jak stół asfaltowa droga, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu jest zamknięta. Po kilkudziesięciu kilometrach czystej frustracji wreszcie dane jest nam na nią wjechać. Łzy radości płyną z oczu, kiedy po raz pierwszy od kilku dni wrzucamy szósty bieg. Samochód nie telepie, nie trzeszczy przeraźliwie w ramach protestu. Szuflada z lodówką nie wyrywa się z prowadnic. Błogostan.
Na mniej więcej pięćsetnym metrze błogostanu pojawiają się dwie postacie. Postacie stoją na poboczu i machają rozpaczliwie rękami.
Zjeżdżamy. Stajemy obok nastoletnich chłopaków i ich motoru z ewidentnym kapciem w tylnym kole.
Nie ma tragedii. Koło już zdjęte, chłopaki mają nową dętkę, my mamy sprężarkę. Kilka chwil i znów wszyscy będziemy w drodze.
Sprężarka pompuje i pompuje. Pompuje tak, że aż wyje. Dętka nic. Jak sflaczała była, tak sflaczała pozostaje. Gdzieś ukrywa się dziura.
Ale nic to! Chłopaki zaraz dziurę lokalizują. Jest pomiędzy kwadratową a krzyżową łatą z taśmy izolacyjnej. Akurat posiadamy taśmę izolacyjną, więc do łat dołącza jeszcze jedna w kształcie prostokąta. Sprężarka znów idzie w ruch.
Kilka chwil i wszyscy będziemy w drodze.
Sprężarka cichnie. Siedzę w szoferce kampera. Czekam na powrót Andrzeja i rychłe podjęcie trasy.
Nie ma go i nie ma. W bocznym lusterku widzę, że chłopaki, zamiast mocować szczęśliwie napompowane koło biegają po poboczu jak oszalali. Przekopują jego piach stopami, rękami, czym się da.
Andrzej wraca do szoferki.
– I co koło napompowane?
– Ta.
– Jedziemy?
– Nie.
Oczy w słup.
– Chłopaki zgubili panewkę mocującą koło. Dam im rurkę od lewarka niech sobie dosztukują.
Chłopaki dostają rurkę.
– Nie mają brzeszczotu. Idę im zanieść.
Chłopaki dostają brzeszczot.
– Ręce sobie kaleczą. Dam im rękawice.
Chłopaki dostają rękawice.
– Gorąco jak cholera. Żar się z nieba leje. Zaniosę im wodę.
Chłopaki dostają wodę.
Kilka godzin później znów wszyscy jesteśmy w drodze.
Na zachód Mongolii, do miasta Ulgii, docieramy dwa dni później niż planowaliśmy. Niemal natychmiast nasz umówiony przewodnik – Munkhbayar – kieruje nas na przedmieścia i duży, piaszczysty podwórzec. Przy jednej z jego ziemistych ścian stoi niewielka, pobielona lepianka z wystającymi zębami cegieł. Mijamy ją i kierujemy się do wznoszącego się obok geru – tradycyjnego namiotu mongolskich nomadów i pasterzy.
Cały tekst dostępny pod poniższym linkiem
Peryferie – Na granicy światów