Rozdział 10 – Pawłodar, Kazachstan
Z Mongolii wjeżdżamy wprost na Trakt Czujski. Gdyby nie to, że pod naszymi kołami wije się gładki jak stół asfalt,...
Dziś po skupisku osad liczących niemal 250 tysięcy ludzi pozostał wiatr hulający wśród rumowisk. Za czasów swojej świetności Farab słynęło nie tylko jako jeden z najważniejszych ośrodków handlu, ale także jako osada zaawansowana technicznie. W podziemiach miast ciągnęły się kanały wodne doprowadzające wodę do obszernych łaźni miejskich, gdzie mieściły się również salony masażu. W wielkich piecach na obrzeżach osad wypalano przepiękną ceramikę, której szczątki w czasie prac archeologicznych odnaleźli naukowcy.
Jednak to nie dzieje tworzenia, ale destrukcji uwieczniły Farab na kartach historii. W XIII wieku zapisał je krwawo burmistrz osady, zgładziwszy 450 członków stacjonującej tu mongolskiej karawany, których wziął za szpiegów. Wielki Czyngis-chan wysłał ku nim swych dyplomatów, żądając wyjaśnień. Dyplomatów spotkał równie tragiczny los. Zemsta chana była straszna. Niemal doszczętnie zmiótł Farab z powierzchni ziemi, tym samym otwierając sobie drogę do dalszych podbojów Azji Centralnej i Europy.
Chodzimy po skutych przymrozkiem ścieżkach, ciągnących się między ruinami oazy. Mijamy pustą gardziel studni, ceglane kikuty domostw, postrzępione resztki minaretów tutejszego meczetu. Kiedyś na placu targowym znaczonym czerwonymi cegłami, ktoś targował się zawzięcie. W szynkach nad pucharami wina wymieniano się informacjami i snuto opowieści ze szlaku. Dziś po alejkach Farab kroczymy tylko my, noga w nogę z duchami Jedwabnego Szlaku.
W nostalgicznych nastrojach wracamy do kampera. W ciągu dwóch godzin zwiedzania temperatura spadła znacznie. Na zewnątrz -11, w środku -4. Powietrze puszy się białymi pierwszymi płatkami zamieci. Niebo ciemnieje coraz mocniej, a jest dopiero południe. Na parkingu, pośrodku niemal niczego próbujemy odpalić naszą karetkę. Bezskutecznie. Diagnoza nieubłaganie jednoznaczna – zamarzł olej napędowy. Pogoda na następne dni zapowiada temperaturę grubo poniżej zera. Jak tak dalej pójdzie, zostaniemy tu do wiosny.
Nie ma rady. Trzeba ogrzać przewody. Ale jak? Ano palnikiem benzynowym, który kilka tygodni temu podarowała nam przygodnie poznana dobra dusza, bo: „A nuż się przyda?”. Zapałka po zapałce próbujemy odpalić ustrojstwo. Metalowa puszka sika benzyną na prawo i lewo, ale w żaden sposób nie chce dać płomienia. Mijają minuty. Frustracja rośnie. Nagle, nie wiadomo skąd pojawia się okutany w waciak i futrzaną czapę mężczyzna. Od razu zabiera się za pomoc w uruchamianiu palnika. Nie daje rady. Dzwoni po kolegę. Wraz z kolegą, który z pobliskiej budowy przyjeżdża kawalerią na spychaczu, pojawia się zamieć śnieżna. Dwóm skulonym pod kamperem mężczyznom wreszcie udaje się uruchomić palnik. Jednak podmuchy porywistego wiatru albo gaszą płomień, albo miotają nim niekontrolowanie na wszystkie strony. Wygląda na to, że stoimy tylko przed dwoma wyjściami: albo zamarzniemy, albo wysadzimy w powietrze i samochód, i siebie, i pomagających nam poczciwców.
Trzecie rozwiązanie podsuwa nam jeden z mężczyzn. Dzwoni do kolegi. Kolega okazuje się lokalnym taksówkarzem. Pakuje Andrzeja do samochodu i wiezie go we wioskę w poszukiwaniu mechaników. Tymczasem ja zostaję w karetce, w towarzystwie pana w waciaku i futrzanej czapie, z którym sączymy czaj z termosu i oddajemy się pogawędce w łamanej ruszczyźnie.
Dwie godziny później Andrzej i taksówkarz Azamat wracają.
– Co tak długo?
– A bo Azamat cały czas brał pasażerów i jeszcze tego mechanika szukaliśmy. Jeden nie wie co zrobić, drugi wczoraj zapił i dziś nie pracuje, a trzeciego nie ma. Ale jest jeszcze taki we wiosce niedaleko. Tam nas ciągnik zaholuje.
– Ciągnik?
Wyglądam przez zasłonkę wprost na uśmiechniętą twarz mężczyzny siedzącego okrakiem na siodełku traktora.
Holowanie trwa ledwie kilka minut. Stajemy przed garażem przylegającym do sklepu spożywczego. Zaglądamy do środka – zamknięte. Azamat znowu łapie za telefon, jednocześnie kupując w spożywczaku lepioszkę i kubek śmietany. Ładuje nas do Łady i wiezie do siebie do domu.
A tu raj. W samym centrum przestrzennej kuchni stoi piec kaflowy. Przez jego otwarte drzwiczki widać jęzory ognia, ogrzewające całe pomieszczenie. A już niemal zapomnieliśmy co to ciepło. Taksówkarz raczy nas gorącym czajem, lepioszką ze śmietaną i cierpliwie czeka aż siność naszych twarzy pokrywa znów rumieniec. Za oknem wirujące na wietrze tumany śniegu giną w zapadającym zmroku.
W końcu udajemy się ponownie do mechanika, który już czeka przy samochodzie. W pomarańczowym świetle latarni zagląda pod maskę. Próbuje coś odkręcić, coś zakręcić. Nic nie działa. Andrzej w desperacji chce odpalać na autostart. Autostart się skończył. Azamat ładuje go w samochód i jadą na poszukiwania specyfiku, który jak się okazuje, nie tylko nie działa, ale rozładowuje do reszty ledwie zipiący akumulator. Mechanik wzrusza ramionami. Jedyne wyjście to ogrzanie przewodów, a dziś na takie akcje za późno.
Azamat znów przejmuje inicjatywę. Zagania nas z powrotem do domu. Tym razem w kuchni roznosi się i ciepło i zapach warzonej kolacji. Żona Azamata w wielkim aluminiowym garze gotuje ryż z baraniną. Gospodarze częstują nas czym chata bogata. Dokładają kopiate łychy dania, poją hektolitrami gorącego czaju. Zajmują się nami po królewsku i krzywo patrzą na decyzję powrotu na noc do samochodu.
Tymczasem temperatura na zewnątrz spada do -17. W karetce -11. Webasto zamarzło wraz z paliwem. Zasypiamy w pięciu warstwach ubrań i pod czterema przykryciami.
Ranek wita nas mroźnie, ale słonecznie. Od razu gotujemy wodę i wrzątkiem lejemy wszystkie przewody, które tylko możemy sięgnąć. Wkrótce pojawia się mechanik. Wkracza do akcji z wszystkimi suszarkami, jakie ma na składzie.
Z upływem czasu kamper otacza coraz większa grupa zainteresowanych. Każdy radzi, podpowiada, pomaga jak może. Uparta nasza maszyna nic sobie robi z zamieszania, jakie się wokół niej toczy i nie odpala. Wreszcie ktoś rzuca hasło, żeby sprężarką wypchnąć zamarznięte paliwo z przewodów. Pomysł wydaje się działać – samochód chwilowo zaskakuje. Próbujemy jeszcze raz. Tym razem ponownie pada akumulator. Ale nie ma sprawy! Dostajemy akumulator z samochodu mechanika. Kilka dalszych prób odpalenia kończy się fiaskiem. Paliwo cały czas nie dochodzi. Znów próbujemy na autostart. Mieszanka wybucha wprost w zgromadzoną dookoła maski grupę reanimacyjną, która rozrasta się do pokaźnych rozmiarów. Następny pomysł – robimy kroplówkę z paliwa. Ktoś znajduje półlitrową plastykową butelkę, wypełnia ją olejem napędowym z kanistra i gumowym wężykiem łączy bezpośrednio z filtrem paliwa. Zabieg operacyjny kończy się sukcesem. Pacjent ożył. Silnik warczy miarowo. Wraz z całą wioską reanimatorów szalejemy z radości.
Silnika nie gasimy ani w czasie łzawego pożegnania, ani przez najbliższe trzy dni i trzy noce, oraz ponad tysiąc kilometrów do granicy z Rosją. Tam już temperatura na plusie.
Silnik pracuje, nawet kiedy składamy wizytę w ostatnim punkcie naszej wyprawy śladami Jedwabnego Szlaku — Turkiestanie.
Wraz z pielgrzymkami wiernych obchodzimy dookoła wspaniałe mauzoleum z turkusowo-beżowej ceramiki. Wierni z namaszczeniem okrążają ją zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, gładząc prawą dłonią w modlitewnym geście mury świętego miejsca. Ich usta poruszają się w bezgłośnej modlitwie. Czczą sufickiego świętego Chodżę Ahmada Jasawiego. Miłość ludzi święty zyskał dzięki swemu niezwykłemu darowi przekazywania nauk islamu w bardzo przystępny i zrozumiały sposób. Tak, by zrozumieli je nie tylko wykształceni bogacze, ale i prości, ubodzy ludzie. Estyma Jasawiego była tak wielka, że miejsce jego spoczynku okrzyknięto Drugą Mekką. W XIV wieku Timur – potężny władca Samarkandy, o którym wspomina w „Krzyżakach” Sienkiewicz – nad pierwotnie skromnym grobem świętego wzniósł przepyszne mauzoleum. Z obrazem mieniącej się w słońcu turkusowej mozaiki mauzoleum, opuszczamy Jedwabny Szlak. Trzy dni później, po krótkim przystanku w Rosji, jesteśmy już w Krainie Ognia – Azerbejdżanie.