Rozdział 6 – Karakorum, Mongolia
Czekamy w kolejce po bilety do buddyjskiej świątyni Erdene Zuu. Wśród masy lokalnych jesteśmy jednymi z niewielu...
Zepsuta klimatyzacja i konieczność zakupów zadecydowały inaczej. Zamiast wcześnie rano, wyjechaliśmy bardzo późnym popołudniem. Tak późnym, że zastanawialiśmy się, czy nie zostać we Wołgogradzie na jeszcze jedną noc. Ale, nie. Jeśli nie teraz, to już nigdy.
Tym sposobem, zaledwie dwieście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się na nocleg przy przydrożnej „gościnie”, w której obejrzeliśmy mecz i słono przepłaciliśmy za posiłek. Przynajmniej toaleta była darmowa.
Noc pełną wrażeń zapewniła nam dyskoteka w pobliskiej wiosce i jej nietrzeźwy uczestnik, który około 3 w nocy (bardzo jasnej zresztą) zdecydował się złożyć nam niespodziewaną wizytę, wtykając czupryniastą łepetynę przez okno. Andrzej donośnymi okrzykami niezbyt proszonego gościa wypłoszył, a sąsiedzi w postaci kierowców tirów dopełnili dzieła, przeganiając go za Ural prawdopodobnie.
Dalszą drogę urozmaiciła nam wizyta w Samarze i zwiedzanie bunkru Stalina. W 1941 r. władze Związku Radzieckiego, w razie przejęcia Moskwy przez najeźdźcę niemieckiego, postanowiły przenieść stolicę do Samary (wtedy Kujbyszewa). W tym samym roku rozpoczęto tu budowę bunkra dla Stalina i członków rządu. Budowano go w tak wielkiej tajemnicy, że wszyscy biorący udział w przedsięwzięciu – od inżynierów po budowniczych – musieli podpisać dozgonną przysięgę milczenia. Bunkier jest odwzorowaniem moskiewskie stacji metra „Aerport”. Na zaprojektowanie czegoś nowego wykonawcy po prostu już nie mieli czasu.
Prace nad konstrukcją trwały błyskawiczne 8 — 9 miesięcy, podczas których wykopano i wywieziono — tak by żywa dusza nie zauważyła (i do tej pory nie wiadomo jak tego dokonano) – 25 000 m3 ziemi. Ukończona budowla pokryta kilkudziesięciometrową warstwą ziemi, betonu i piachu schodzi na 37m w dół. Posiada kilka pięter technicznych oraz kilka z pomieszczeniami użytkowymi, biurami oficjeli i samego Stalina. 150 osób, które może pomieścić bunkier, jest w stanie przeżyć tu 5 dni — czas wystarczający na odkopanie gruzów zalegających na powierzchni w przypadku bombardowania, oraz oczyszczenie się powietrza po ewentualnym ataku gazowym.
Jak wiadomo, Moskwa nigdy Niemcom nie uległa, ale czy Stalin w bunkrze kiedykolwiek się pojawił? Na ten temat oficjalne zapiski historyczne milczą. Co wiadomo na pewno, to to, że jego najbliższa rodzina faktycznie w bunkrze się chroniła.
Samara nie samym bunkrem stoi. Jest to miasto znane jeszcze – a może przede wszystkim – z masowej produkcji statków kosmicznych i sputników (oraz czekolady i wódki). I to tutaj, Jurij Gagarin spędził rekonwalescencję po swych kosmicznych wojażach. Niestety nie mieliśmy czasu ani, żeby zwiedzić muzeum poświęconego wszelkim tym kosmicznym osiągnięciom, ani na pobieganie po Samarze, która z tego, co udało się nam zauważyć, wydawała się bardzo ładnym miastem z piękną promenadą, biegnącą wzdłuż przecinającej ją Wołgi.
Wołgi natomiast staraliśmy się trzymać, wybierając swoje kolejne postoje noclegowe. Dotarcie do jej chłodzących toni czasami wiązało się z pokonywaniem polnych, pooranych wybojami dróg, wśród pięknie kwitnących wiejskich łąk, a czasami ze wbijaniem się w tłumy ludzi i samochodów na plaży w centrum miasta.
Po kolejnych dwóch tysiącach kilometrów Wołga to jednak coraz bardziej odległe wspomnienie. Droga na Bajkał coraz bardziej pnie się w górę, wijąc się pomiędzy porośniętymi gęstym lasem wzgórzami i dolinami łyskającymi srebrem pokrytych mgłą górskich jezior.
Miasta przerodziły się w rzadkie osady domków ściśle przylepionych do górskich zboczy. Przed nami tylko kręta wstążka drogi (czasami bardzo wątpliwej jakości) i przydrożne zajazdy z „szinomontażami” niosącymi pierwszą pomoc zdezelowanym oponom; pojedyncze, odosobnione stragany z zaskakującą ilością samowarów i parkingi wypełnione stadami ciasno zbitych tirów.
Podsumowanie i kwintesencja zmiany krajobrazu – strzelający w niebo stalowy maszt z jednym, jedynym napisem – АЗИЯ. Przekroczyliśmy Ural. Jesteśmy w Azji.
Zaraz po przekroczeniu „azjatyckiej granicy” – przy szosie zdezelowane dystrybutory paliw i płatna „stojanka” dla tirów. Wychodek śmierdzi. Muchy latają.
Po „stojance”, popijając kawę z umorusanej szklanki, przechadza się ochroniarz – chudy, ogorzały na brąz jegomość w rozciągniętym T-shircie i spodniach od dresów.
– Stojanka 60 rubli, da? – rzuca, łypiąc ciemnym, nieco skośnym okiem.
– Da. A zakuszać to gdzieś można?
– O tu pójdziecie. Tu „kafe” i „gościna” jest.
Jest również i malutki zawieszony pod sufitem telewizor, w którym leci mecz Rosja – Chorwacja. Pod telewizorem, przy zasłanym ceratą stoliku, w drugiej połowie meczu rozlega się gromkie:
– To jest szyszkówka!
Z dumą oznajmia Nikolaj i z butelki po Sprite nalewa do literatek landrynkowo różowy płyn. Oprócz koloru płyn z landrynkami nic więcej wspólnego nie ma. Pali gardło żywym ogniem samogonu.
Nikolaj – smukły, szpakowaty mężczyzna z filuternym wąsikiem – jest kierowcą tira. Podobnie jak i reszta ekipy, z którą siedzimy. Nikolaj jedzie z Omska do Moskwy. Na pytanie, skąd jest, odpowiada z dumą równej tej od „szyszkówki” – Z Urala!
Obok Nikolaja, dużo młodszy Aleksiej martwi się:
– Ej, Chorwaty chyba wygrają.
Cała ekipa zgodnie topi to zmartwienie, wychylając kolejne literatki.
Aleksiej, też jedzie do Moskwy, a z nim – sabaka. Malutki, czarny kundelek, przypominający bardziej chomika niż psa. Obaj już dwa miesiące w domu nie byli.
– A! Sabaka to w maszynie. Do gościny nie nada – tłumaczy w odpowiedzi na moje dociekania o psa.
Trzeci, najbardziej milczący uczestnik degustacji bimbru – Sasza – chciał tylko mecz obejrzeć. Nie było nigdzie miejsca, więc dosiadł się do nas. Po nieśmiałym: „A mnie też jednego polejecie?” – został już na wiele następnych.
Mecz dobiega końca, podobnie jak i samogon. Na dodatek „Chorwaty” rzeczywiście wygrywają.
Andrzej, chcąc ratować atmosferę i morale chłopaków, wraca z baru z naręczem piw.
– O nie, ja piwa to nie piję – rzuca Nikolaj i znika.
Po chwili wraca ze znajomą już butelką po Sprite. Znowu pełną.
– To jest „pigwówka”! – za gromkim okrzykiem podąża nieco cichsze – A dla damy, czekolada.
Filuterny wąsik unosi się nad łyskającym bielą zębów uśmiechem.
Poranek zaczyna się ciężko i przeradza się w równie ciężkie południe. Głowa jak z ołowiu. Przez mgłę snu i oparów samogonu widać zarys przedmiotów na blacie obok kuchenki – plastykowa butelka z resztą „pigwówki” i oparta o nią tabliczka gorzkiej czekolady.
A po południu – trasa na Omsk. Straszna trasa. Wąska drożyna, w której jest więcej dziur niż asfaltu. Dookoła bezkres łąk.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, bielą ścian i błękitem dachów zaczynają łyskać na horyzoncie budynki. Obietnica cywilizacji i może nawet lepszej drogi!
Tylko ten szlaban. Na drodze do Omska? Po co?
Z malutkiej stróżówki obok szlabanu wychodzi młoda Rosjanka w mundurze.
– Zdrawstwujte! A tam z tyłu, na maszynie to żyjecie, da?
– Da, eto kamper. A do Omska to długo jeszcze? – przy okazji dopytuje się Andrzej.
– Omsk? – nad błękitnym okiem Rosjanki unosi się brew – A wy wiecie, że wy na granicu z Kazachstanem dojechali?