ROZDZIAŁ 16 – YANAR DAG, AZERBEJDŻAN
Godzina 6 rano. Kamperem stojącym na gigantycznym parkingu zaraz przy zatoce Baku buja na wszelkie strony. Dziś i...
Stoją porozsiewane wzdłuż drogi. Ich metalowe karki raz po raz zginają się w nieprzerwanym rytuale wydobywania fortuny. Wieże są widokiem tak popularnym na bogatej w olej ziemi Azerbejdżanu, że nikt już nie zaprząta sobie głowy ogradzaniem ich i ukrywaniem przed zaborczym okiem sąsiada.
Kiedy jednak teren zaczyna jeżyć się bryłami skał, platformy znikają. Południowo-wschodni kraniec grzbietu Wielkiego Kaukazu nie jest dla nich odpowiednią lokacją. Poza tym to tu rozciąga się Park Narodowy Qobustan – dom dla ponad 6000 petroglifów i malunków skalnych. Najstarsze z nich datuje się na ponad 8000 lat. Scenki z życia naszych praprzodków przedstawiają rytualne tańce, długie łodzie świadczące o silnej zależności od morza, ale przede wszystkim obrazują polowania na wielkiego zwierza w bujnych lasach otoczonych niezliczonymi liniami rzek. Ciężko przed oczy wyobraźni przywołać podobny obraz, kiedy patrzy się na nagą okolicę Qobustanu, której jedynym przyodziewkiem są rudo-czarne bryły skał. Ciężko wyobrazić sobie, jak będzie miejsce wyglądało za kolejnych kilka tysięcy lat.
Koncentrując się na przyszłości najbliższej, wsiadamy w karetkę i jedziemy do drugiego co do wielkości miasta Azerbejdżanu o wdzięcznej nazwie Gandża. Według podań miasto powstało w IX wieku na miejscu, gdzie arabski gubernator regionu znalazł skarb. W czasie jednej ze swoich podróży zmęczony postanowił odpocząć pod jednym z rozłożystych drzew. Wkrótce gubernatora zmorzył sen. Śnił o nieprzebranych bogactwach, skrytych między korzeniami drzewa. Tego samego, pod którym spał. Obudziwszy się, gubernator z miejsca zapędził ludzi do kopania. I rzeczywiście. Znaleźli złoto i klejnoty tam, gdzie wyśnił je rządca. W zamian za cudowny sen gubernator w tym samym miejscu zbudował wspaniałe miasto, które dla upamiętnienia wydarzenia nazwał Ganza – skarb.
W mocno postsowieckiej Gandży nie uświadczymy ni klejnotów, ni złota. Ale za to rzeczywiście natykamy się na skarb w postaci mauzoleum poety Nizami Gandżawiego. Urodzony w Gandży w XII wieku wieszcz zasłynął w świecie perskiej poezji ze swojego nowoczesne jak na tamte czasy romantycznego realizmu. Na jego dziełach inspirowali się Goethe i Szekspir, a nawet współczesny bard Eric Clapton, opisujący swoją nieszczęśliwą miłość do żony Georga Harrisona w utworze „Layla”. Wokół mauzoleum panuje atmosfera wiecznego pikniku. Otacza go piękny, rozłożysty park, w którym raz po raz natykamy się na rzeźby postaci wyjętych wprost z eposów poety. Po trawnikach ścigają nas puszyste koty, tak przyzwyczajone do turystycznego dokarmiania.
Zanim słońce zajdzie za horyzont, opuszczamy metropolię i kierujemy się w stronę maleńkiego miasteczka Göygöl. Kiedy tam docieramy, gęsta mgła spowija wąziutkie uliczki miasteczka, które kiedyś było domem dla osadników przybyłych z Księstwa Szwabii. W 1817, po wojnie rusko-perskiej, podczas której rejon nowoczesnego Azerbejdżanu przypadł Rosji, car Aleksander I wydał nakaz jego zasiedlenia. Dopiero dwa lata później po ciężkich przypłaconych zdrowiem i życiem przeprawach niemieccy osadnicy zawitali do miejsca, które przeobrazili w swój dom pod nazwą Elenendorf na cześć wielkiej księżnej Eleny, siostry Aleksandra I. Wkrótce teren kwitł pod polami uprawnymi, między innymi winogron. Produkcja alkoholi z ich kiści przyczyniła się do rozsławienia regionu na całą Rosję i Europę. W latach 20. XX wieku, wiele rodzin Elenendorfu pod zarzutem ruchów nacjonalistycznych zostało zesłanych przez Stalina na Syberię. Do 1942 z niemieckich osadników nie pozostał prawie nikt. Nazwa miasta została zmieniona na Xanlar, żeby w 2008 uzyskać swoje obecne miano Göygöl. Świadkami niemieckiej przeszłości miasta są budynki szkoły i wybudowanego w 1854 roku kościoła, w którym teraz znajduje się maleńkie muzeum.
Kolejne miejsce, do którego docieramy – Şəki – wita nas labiryntem brukowanych alejek, czajkanami z parującym bursztynem herbaty i pałacami chanów z kolorową mozaiką zamiast okien. Ich XVIII-wieczne wnętrza pachną drewnem i historią. Kolory bogatych malowideł na ścianach i sufitach mieszają się z tęczą rzucaną przez osadzone w drewnianych framugach szkiełka masywnych okien. Kalejdoskop szkieł trwa złączony ze sobą tylko za pomocą krótkich żłobionych drewienek. Sztuka tworzenia mozaikowych okien to shebeke i obecnie znana jest tylko garstce lokalnych rzemieślników. W pałacowych lochach – teraz czajkanie – babuszka podaje nam pachnącą sokiem z róży herbatę i kawałki ociekającej słodyczą baklavy.
Jedną z nocy spędzamy w przemienionym w hotel karawanseraju. Jego masywna brama ze strzelistym sklepieniem i grube kamienne ściany pamiętają ciągnące tu karawany Jedwabnego Szlaku. Ich konie, wielbłądy i wozy wypełnione towarami z egzotycznego Wschodu. Podczas gdy służba zajmowała się zwierzętami, kupcy znajdowali odpoczynek i spokój między obronnymi ścianami karawanseraju – pałacu podróżników. Tak jak teraz my.
Na zakończenie wizyty w Şəki oddajemy się rozpuście smaków. W lokalnej restauracji o wdzięcznej nazwie Gagarin zajadamy się lokalnym przysmakiem – piti. Piti to dwudaniowa uczta z jednego glinianego kubeczka. Kubeczek wypełniany jest baraniną, kawałkami pomidorów, ciecierzycą i marynowaną śliwką dla smaku. Wszystkie składniki przykrywa się zdrową porcją boczku, zamyka pod glinianą pokrywką i zostawia na kilka godzin w piecu pachnącym dymem płonącego drewna. Co się z niego wyciąg, to raj dla podniebienia, wymagający odpowiedniego podania. Najpierw na talerz wylewamy sam wywar mięsny. Wrzucamy do niego kawałki lepioszki – cienkiego chleba – i zajadamy, dopiero kiedy porządnie namoknie rosołem. Druga część uczty zaczyna się od ugniecenia wszystkiego, co zostało w kubeczku przy pomocy drewnianego tłuczka odpowiednio do tego przystosowanego. Danie główne o konsystencji jedwabiu i bogatego mięsno-warzywnego smaku wyjadamy prosto z kubeczka, obficie zagryzając świeżą cebulą i ziołami. Gagarin stał się naszym najlepszym przyjacielem i odwiedzaliśmy go częściej niż pałace chanów.
Z Şəki jest zaledwie 5 kilometrów do naszego ostatniego planowanego postoju przed powrotem do Baku. W Kiş, bo o nim mowa, znajduje się kościół, który przez wieki pełnił funkcję świątyni dla Albanii Kaukaskiej, Gruzinów i Ormian. Jego początek wiąże się z I wiekiem, i wędrówką św. Elizeusza na tereny Persji z misją szerzenia tam chrześcijaństwa. Pierwsza struktura kościoła nie wytrzymała próby czasu, a świątynia, która na jej miejscu stoi dziś pochodzi z przełomu XII i XIII wieku. Zakochani w malowniczym położeniu kościółka, jego kamiennych murów, dachu czerwieniącego się na tle surowych gór Kaukazu chcemy więcej. Po drodze do Baku polujemy więc na kolejne podobne zjawisko.
– Tabliczka mówiła w lewo.
– Skręciłem w lewo, ale nic tu nie ma. Całą wioskę już przejechaliśmy.
Od dobrych kilkunastu minut kręcimy się po maleńkiej azerskiej wioseczce. Szukamy ruin ormiańskiego kościoła, który według drogowskazów powinien być tuż, tuż za rogiem. Za rogiem nie ma ani kościoła, ani dalszych drogowskazów.
Jeździmy w tę i z powrotem. Błotniste dróżki malują ciemny deseń na karoserii naszej karetki. Mijamy wciąż te same urokliwe kamienne domeczki z falistymi blachami dachów. Z nieistniejących chodników śledzą nas okrągłe ze zdziwienia oczy mieszkańców. W zbitych grupach dyskutują zapamiętale o przyczynie pojawienia się dziwacznych przybyszów.
– Dobra, pytaj lokalnych, bo inaczej nigdy nie dojedziemy.
– Przepraszam pana, czy wie pan jak dojechać do ruin ormiańskiego kościoła? Tutaj w pobliżu gdzieś powinny być.
Zagadany łamaną ruszczyzną pasterz, odwraca się powoli na grzbiecie swojego pstrokatego wierzchowca. Koń parska, pasterz się dziwi. Mimo wszystko, gestykulując, stara się wyjaśnić drogę.
Zawracamy. Jedziemy we wskazane miejsce. Fiasko.
– Trudno. Nie wypaliło. Przynajmniej się staraliśmy – pociesza Andrzej, wyjeżdżając z wioski.
Nagle obok nas zatrzymuje się zielona, wysłużona łada.
– Szukacie ruin kościoła, tak? Jedźcie za mną, zaprowadzę was – pada zza uchylonej szyby.
– Jak on…? Skąd…? – dukam osłupiała.
– Pojęcia nie mam, ale jadę za nim – rzuca niemniej osłupiały Andrzej, brnąc już błotami drogi wybranej przez naszego przygodnego przewodnika.
Deszcze koniec drogi zmieniły w grząskie jezioro. Karetka nie przejedzie. Nie ma szans. Zrezygnowani stajemy na poboczu. W mgnieniu oka pojawia się przy nas nieznajomy z łady.
– Siadajcie do mnie. Samochód tu może zostać. Ludzie z tej chałupy będą mieli na niego oko. Tu bezpiecznie.
Łada wspina się po wzgórzach, pokrytych kobiercami trawy. W oddali, za welonem opadającej mgły widać szachownicę pól i ciągnące się za nią góry. Płaty śniegu leżą na łąkach jak zapomniane przez kogoś puchate dywany. Między nimi w zagajniku ogołoconych z liści przez listopad drzew kryje się kamienna budowla. Już niemal całkiem przejęła ją natura. Kopuła kiedyś strzelistego dachu kończy się błękitem nieba. Przez pozostałości okiennych otworów wciskają się kolczaste gałęzie jałowca. Kostka kamiennej podłogi znika pod chodnikiem z mchu. Ruiny ormiańskiego kościoła.
W drodze powrotnej łada zgrzytliwie protestuje przecie wybojom. Jej skrzypiące pojękiwania raz po raz przecina dzwonek komórki. Z potoku azerskich słów rzucanych do telefonu przez naszego nieznajomego-znajomego rozróżniamy tylko „ambulans”.
– Pytają się o nas? – zagaduje Andrzej.
– A tak. Cała wioska wydzwania. Myśleli, że ktoś rządowy na inspekcję przyjechał. Uspokajam ich, że tym razem to turyści tylko – śmieje się nasz przewodnik. – Tu we wiosce cały czas mają jakieś inspekcje. Ja sam w departamencie leśnictwa pracuję i muszę pilnować, żeby ktoś nielegalnie drzewa nie wycinał, albo ognia nie zaprószał. Mnie ludzie już znają. Przyzwyczaili się. Ale wy! W karetce! Takich rzeczy jeszcze nie widzieli.
– A skąd pan w ogóle wiedział, że my do tych ruin chcieliśmy?
– Ten pasterz na koniu co go o drogę pytaliście, zadzwonił do mnie, bo nie był pewien czy traficie.
Maleńkie azerskie wioski powinny być stawiane za przykład światowej siatce służb wywiadowczych.
Tymczasem docieramy wreszcie do Baku, gdzie spędzamy Wigilię w towarzystwie poznanej w hostelu Iranki. Razem szykujemy namiastkę smaku domowych świąt – sałatkę warzywną, która okazuje się również tradycyjnym przysmakiem irańskim. Nasza nietypowa Wigilia upływa pod znakiem polsko-irańskiej sałatki, czerwonego wina, rozmów do rana i pachnącego owocami dymu sziszy.
Rankiem okazuje się, że paszporty wysłane do Polski po pakistańską wizę nie dojdą jeszcze przez kilka dni. Idziemy więc do Urzędu Imigracyjnego prosić o przedłużenie wizy azerskiej, która wygasa za tydzień. Pani w okienku mówi, że oczywiście nie ma sprawy i prosi o paszporty.
– Ale jeszcze są w ambasadzie pakistańskiej. Czekają na wizę.
– Rozumiem – mówi pani i kiwa empatycznie głową. – W takim razie proszę się stawić, jak przyjdą.
– Ale jak przyjdą, nasza azerska wiza będzie już nieważna.
– Tak, zgadza się. Jednak do trzech dni po wygaśnięciu wizy obejmuje was okres „łaski”, przez który jeszcze możecie aplikować o przedłużenie.
– Fantastycznie! Czy możemy jakoś przyspieszyć proces, mimo że nie mamy paszportów?
– Proszę podać adres, pod jakim zarejestrowaliście się w systemie imigracyjnym.
Tu pada adres hostelu. Pani sprawdza. Po chwili sprawdza jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz.
– Ale w systemie was nie ma. A jak nie ma, to znaczy, że już po upływie 14 dni w Azerbejdżanie jesteście nielegalnie.
Oczy w słup. Jak to?!? Przecież hostel nas rejestrował. Robił zdjęcia paszportów. Wypełniał formularze. Dzwonimy do hostelu. Rzeczywiście. Nie dopatrzyli. Czeka nas zapłata kary w wysokości do 600 USD albo zakaz wjazdu do Azerbejdżanu, dopóki kary nie uregulujemy. Cóż, takie pieniądze to nasz miesięczny budżet, a kraj zjechaliśmy już wzdłuż i wszerz. Pani znowu kiwa głową, znowu empatycznie i mówi, że w takim razie wystawia pozwolenie na opuszczenie granic kraju.
Wieczorem w hostelu robimy aferę i Andrzej udaje się na ostatni lot dronem po okolicy. Około 22-giej – wiadomość: „Nic się nie martw. Jadę na komisariat”.
Niechże ten dzień się już skończy!!!!
Na komisariacie okazuje się, że dronem nie wolno. Po długich debatach ze wciąż zmieniającymi się oficjelami, hektolitrach herbaty i zachwytami nad nagraniem, które stało się przyczyną zatrzymania, Andrzej podpisuje oświadczanie, że żałuje i że już nigdy więcej. Tymczasem dron „aresztuje” służba celna i zabiera go na granicę z Iranem, gdzie będzie na nas czekał.
Rzeczywiście. Dwa dni później (już z paszportami opatrzonymi pakistańską wizą) stawiamy się na granicy. Pozwolenie na opuszczenie kraju jest. Dron jest. Wszystko idzie jak z płatka, dopóki nie okazuje się, że teraz nasz samochód przekroczył dozwolony czas pobytu w kraju.
– Dostaliście pozwolenie na wjazd 7-dniowy. O tu jest napisane.
– Panie! Ale to wszystko jest po azersku! Poza tym nasza „ludzka” wiza była na 30 dni. Skąd mieliśmy wiedzieć?
– No tak. Prawda. Ale karę zapłacić trzeba. Za van do celów usługowych będzie 300 USD.
– Ile?!?!? Przecież to prywatny kamper jest!
– Kamper? Nie mamy takiego w systemie.
Kiedy wreszcie ustalamy, że kamper rzeczywiście wpisany był na granicy wjazdowej i kara będzie 10 razy mniejsza i że wreszcie możemy opuścić Azerbejdżan, granica z Iranem jest już zamknięta. Po irańskiej stronie śpimy na parkingu dla TIRów pod wielkim bilbordem świecącym bielą siwej brody Chomeiniego. Rano budzi nas celnik. Sprawdza dokumenty i każe otwierać do sprawdzenia samochód. Widząc, że to kamper – dom na kółkach, ale dom – zanim wejdzie, zdejmuje buty. Już teraz wiem, że Iran pokochamy.