Market rybny w Dżafna, Sri Lanka
FOTO-ESEJ Zamknięta w szklanej gablocie figurka chrześcijańskiego świętego czuwa nad wioską rybacką w Dżafna,...
Wyjątkowa data zaowocowała pragnieniem doświadczenia święta w sposób jak najbardziej lokalny, naturalny i – jak na prawdziwych turystów przystało – jak najmniej turystyczny.
Prasad, nasz lankijski przewodnik, po raz kolejny stanął na wysokości zadania. Dostarczył nam dokładnie to czego oczekiwaliśmy i jeszcze więcej. O dziewiątej rano wsadził nas w tuk tuk i wysłał 20 kilometrów na południe od Ella, do świątyni Rakkhiththakanda.
Przez niemal godzinę, przy akompaniamencie niemiłosiernie warczącego silnika pojazdu, podziwialiśmy panoramę okolic Ella. Każdy zakręt wijącej się niemal nad samym urwiskiem drogi przynosił nową ucztę dla oka – wzgórza soczyście zieleniące się plantacjami herbaty czy połacie lasów mglistych z poduchami chmur otulającymi pnie palm.
Ostatnią część trasy, żwirową stromą ścieżkę schodzącą w głąb lasu, pokonaliśmy pieszo. Koncentrując się na uważnym stawianiu kroków nawet nie zauważyliśmy kiedy kilka minut później stanęliśmy przed niewielkim domkiem z bielonymi ścianami. Jego taras zajmowały dwa plastykowe krzesła ze stolikiem i pokaźna liczba okolicznych mieszkańców w odświętnych ubraniach.
Niemal natychmiast z nieustannie falującego zbiorowiska ludzi wyłonił się mnich owinięty w czerwono-brunatną szatę. Każdy, kto stał w jego pobliżu niezwłocznie zginał się w pół, dotykając jego stóp w oznace świątobliwego szacunku. Mnich, równie bezzwłocznie albo starał się grzecznie temu zapobiec, albo kładł ręce na głowach wiernych w błogosławiącym geście. Zauważywszy nas, jego ogorzała twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
– Widzicie, Rakkhiththakanda nie jest zbyt popularnym miejscem wśród turystów. Jest to piękna, ale malutka świątynia, schowana w samym środku lasu. Zagranicznych gości mamy tu rzadko, ale czekamy na nich z otwartymi ramionami. Widzicie, naszym marzeniem jest by filozofia buddyzmu znana była na całym świecie, dlatego każdemu, kto zawita w nasze progi opowiadamy o niej jak najlepiej potrafimy. Nawet, jeśli ktoś ma taką potrzebę, może zostać u nas na dłużej i uczyć się medytacji.
– Chodźcie, chodźcie dalej. Tu przed tarasem możecie zostawić buty. Najpierw pójdziemy do mojego pokoju porozmawiać, a potem wrócimy na lunch.
Posłusznie podążyliśmy za Lanką po krótkich kamiennych schodkach i przez proste drewniane drzwi, otwierające się na pół-podwórze. Z jednej strony plac otaczał kamienny zielony płot, w deseń z odchodzącej od tynku farby. Z drugiej – skalna ściana, w którą cała świątynia została wkomponowana. Masywny sufit surowej skały wisiał ciężko nad naszymi głowami i głowami ludzi, którzy przygotowywali lunch dla mnichów i każdego, kto akurat dziś odwiedzał świątynię.
– Widzicie przyjaciele, Rakkhiththakanda to jedna z wielu świątyń w skale. Wiecie dlaczego są one tak popularne na Sri Lance? – przecząco pokręciliśmy głowami – Nasi królowie ciągle prowadzili ze sobą wojny. Cały czas któryś z nich musiał uciekać. W tym czasie drążyli w skałach schronienia, gdzie ukrywali się ze swoją świtą. Teraz, te wykute w głazach pomieszczenia są idealnym miejscem dla nas, gdzie możemy oddawać się medytacji.
Z pół-podwórca wyszliśmy na kamienną ścieżkę. Jej lewa strona ginęła w gąszczu drzew stanowiących jedyną barierę pomiędzy nami a stromym urwiskiem. W prześwitach pomiędzy koronami drzew widzieliśmy ciągnącą się po sam horyzont zieleń lasów mglistych i faliste szczyty wzgórz, pieszczotliwie głaskane leniwie przesuwającymi się nad nimi chmurami.
Prawa strona ścieżki wznosiła się w górę surową głazową ścianą. Co chwilę mijaliśmy przyklejone do niej skromne jedno-izbowe domki – pokoje mnichów, składziki, spichlerze. Pastelowo malowane wtulały się w łono skały-matki tworząc z nią jedną harmonijną całość. Dzieło rąk ludzkich i twór natury istniejące obok siebie w błogiej, pełnej uduchowionego spokoju symbiozie.
Ścieżka doprowadziła nas do głównego pomieszczenia świątynnego. Niskie murowane schodki wiodły do pokoju wyżłobionego pod ochronnym kapturem ciężko zwisającego stropu skalnego. Ściana zewnętrzna witała wyblakłymi freskami przedstawiającymi scenki z życia Buddy i ważniejsze wydarzenia historyczne buddyzmu. Nad drzwiami malowane: złoty lew Anglii i srebrny jednorożec Szkocji podtrzymywały cztery godła tworzące herb Wielkiej Brytanii – pozostałość po czasach kiedy Sri Lanka była kolonią brytyjską. Mijając niewielką bieloną wapnem mini-stupę otoczoną ofiarami z kwiatów i lampkami oliwnymi weszliśmy do pomieszczenia zdominowanego przez kilkunastometrowy posąg leżącego Buddy. Jego szklany ołtarz suto zastawiały kadzidła, lampki oliwne i kwiaty, które raz na jakiś czas zraszane były wodą przez dwie dziewczynki o imponujących czarnych warkoczach. Pod przeciwną ścianą o freskach znacznie bardziej barwnych niż te zewnętrzne, rząd wiernych pogrążył się w modlitwie.
– Przyjaciele, wrócimy tu później. Teraz już mamy coraz mniej czasu. Musimy skończyć przed południem. Wtedy podawany jest lunch – ostatni posiłek mnicha. Potem dopiero możemy jeść następnego dnia – śniadanie o siódmej rano.
Nie chcąc przyczynić się do zagłodzenia naszego gospodarza posłusznie podążyliśmy dalej.
Tym razem Lanka poprowadził nas przez jaskinny tunel. Wejście w jego przyjemnie chłodny półmrok prosto z coraz bardziej palącego słońca przyjęliśmy z radosną wdzięcznością. Zanim oczy zdążyły przyzwyczaić się do ciemniejszego otoczenia, mnich już wskazywał w odległy kąt skalnego przejścia, gdzie majaczył zarys siedzącej na elewacji sylwetki. Wyrzeźbiona w kamieniu o niepokojącej barwie zaschniętej krwi siedziała w siadzie skrzyżnym postać. Osadzone nad zapadniętymi policzkami zamknięte oczy sugerowały głęboki trans. Chorobliwie wychudzone ciało z przerażająco wystającymi żebrami świadczyło o zdecydowanie zbyt długim okresie głodówki.
– Przyjaciele, czy wiecie kto to jest? – ponownie zmuszeni byliśmy przecząco pokręcić głowami. – To indyjski książę Siddhartha, zaraz zanim osiągnął oświecenie i stał się Buddą. Widzicie, Siddhartha pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Jego ojciec dokładał wszelkich starań by syn nigdy nie zderzył się z nieszczęściami tego świata. Z otoczenia pałacu w którym mieszkali usunął wszystkich starców, chorych i żebraków. Mimo wszystko jednak książę natknął się raz na umierającego, schorowanego starca. Spotkanie to poruszyło go tak dogłębnie, że zdecydował się potajemnie opuścić pałac i ruszyć w świat w poszukiwaniu sposobu na ludzkie cierpienia. Przez wiele lat prowadził życie ascety. Medytował i niemal głodował. Jednak o ile medytacja przynosiła mu pewne ukojenie, o tyle głodzenie się przynosiło wręcz odwrotny efekt. Wtedy to zrozumiał, ze rozwiązaniem ludzkich cierpień jest podążanie Środkową Ścieżką (Szlachetna Ośmioraka Ścieżka) – wolną od wszelkich ekstremów.
– Ale teraz chodźmy dalej – resztę opowiem wam w zaciszu mojego pokoju.
Pokój okazał się być kolejnym wykutym w skale pomieszczeniem. Zielone ściany okalały bardzo skromną izbę z plastykowym krzesłem i prostym drewnianym łóżkiem jako jedynym wyposażeniem. Z kolei sąsiedztwo salki było warte więcej niż najlepiej zaprojektowane wnętrze luksusowego apartamentu. Drzwi i malutkie okienko otwierały się na kojąco szemrzący niewielki wodospad i rzeczułkę, która u jego podnóża zaczynała swój bieg. Wszystko otaczały zielone ściany gęstego lasu ze świetlikiem bezchmurnego nieba. Idealne wręcz miejsce do słuchania o głęboko uduchowionej filozofii buddyzmu.
– Przede wszystkim musicie zrozumieć, że buddyzm nie jest religią. Budda nigdy nie twierdził, że jest bogiem. Zawsze podkreślał, że jest tylko człowiekiem, któremu udało się osiągnąć oświecenie – znaleźć ścieżkę do wyzwolenia się od cierpienia. Każdy z nas ma potencjał do osiągnięcia tego samego, jeśli tyko będzie postępował według nauk Buddy.
– Widzicie, jego nauki nie opierają się na głoszeniu doktryn. Nie, Budda chce żebyśmy doszli do ścieżki oświecenia przez własne doświadczenia. Ale zważcie – doświadczenia te nie mogą być skażone naszymi emocjami, nieobiektywnymi uczuciami. Muszą one być czyste i bezstronne. Dlatego tak ważne jest żebyśmy wytworzyli w sobie samoświadomość – umiejętność obserwowania naszych emocji, uczuć i okoliczności ich powstawania.
– Według nauk Buddy, cierpienie ludzkie powstaje z niezaspokojonych pragnień. Samoświadomość pomaga nam w uzmysłowieniu sobie, że wszystkie pragnienia są ulotne i przejściowe. W momencie, kiedy sobie to uświadomimy, już nie staramy się ich wypełniać za wszelką cenę. Nie jesteśmy ich niewolnikami. Naszymi wewnętrznymi oczami patrzymy jak powstają, jak trwają dłużej lub krócej i jak przemijają. Bo taka jest natura rzeczy – wszystko przemija, nic nie trwa w tej samej postaci. Dlatego tak naprawdę w rzeczywistości nie istnieje nic. Nie istniejmy nawet my.
Do tej pory wykład był całkiem przyswajalny. Wczesna godzina, kiedy to umysł jest jeszcze świeży i nie zanieczyszczony przejściami dnia, niesamowita atmosfera miejsca i pasja mnicha powodowały, że chcieliśmy słuchać więcej i więcej. Ostatnie zdanie jednak postawiło przed naszym umysłem mentalną barierę. Zaraz, jak to nie istniejemy? To w takim razie kto siedzi w pokoju i słucha wykładu. Zdezorientowane miny najwyraźniej zdradziły nasze myśli, bo Lanka już spieszył z dalszymi wyjaśnieniami.
– Widzicie przyjaciele, „ja” jest stwierdzeniem czysto konceptualnym, stworzonym tylko po to, żeby niewprawnemu umysłowi łatwiej było funkcjonować. Ale teraz popatrzcie, ktoś „jest”, ten ktoś ma na imię Tom. Tom umiera. Czy rzeczywiście? Nie, ciało Toma umiera. Ciało, które tak naprawdę nie jest ciałem tylko zbiorem kości, ścięgien, mięśni. Te z kolei są zbiorem komórek, itd. Widzicie teraz? Tom, jako „osoba” nigdy nie istniał. Istniało tylko jego pojęcie.
Zdezorientowanie z twarzy nie do końca zniknęło, ale najwyraźniej stało się mniej wyraziste, bo mnich kontynuował.
– Całe cierpienie ludzkie bierze się stąd, że nie potrafimy wyzwolić się z konceptu „ja”, „mój”. Przywiązanie do tego konceptu sprawia, że jesteśmy uwięzieni w Samsara – nieustannym cyklu narodzin i śmierci. Uświadamiając sobie swoje własne nieistnienie wchodzimy na ścieżkę kończącą wszelkie cierpienie. Ścieżka ta to Ścieżka Środka – Szlachetna Ośmioraka Ścieżka – o której nauczał Budda.
– Jej osiem składników jest ze sobą ściśle powiązanych. Każdy z nich jest tak samo ważny i powinny być praktykowane w tym samym czasie. Jest to ciężka praca wymagająca lat samodyscypliny. Budda jednak podpowiada aby każdy człowiek przestrzegał chociaż jednej jej części – etycznego postępowania. Jej wytyczne to: powstrzymywanie się od zabijania żywych stworzeń, kradzieży, seksualnych ekscesów, kłamstwa i odurzania się.
– Przestrzeganie tych zasad czyni nasz umysł wolnym od poczucia winy, wstydu – słowem od wszelkich negatywnych emocji. Tym samym sprawia, że łatwiej mu koncentrować się na otwartym, bezstronnym obserwowaniu siebie i tworzeniu samoświadomości potrzebnej z kolei do bezstronnego doświadczania świata. Czyste, bezpośrednie doświadczenie natomiast prowadzi do realizacji oświecenia.
Zbliżało się już południe, więc wykład został przerwany. I dobrze się składało, bo nasze mózgi zaczęły parować od natłoku informacji. Szalony pęd myśli wpłynął także na ciało, które ponoć nie istniało, ale i tak zdecydowanie domagało się posiłku.
Lanka, wraz z dwoma innymi mnichami, zaprosił nas na wspólny lunch, jak co dzień przygotowany przez okolicznych mieszkańców. Palcami zajadaliśmy ryż z sosem curry, zmieszany z mięsem, kawałkami ryby i warzywami. Do tego gotowana kukurydza, którą dzieliliśmy się z Czarną Mamą – bardzo wokalnym kotem przygarniętym przez mnichów. Na deser świeże owoce i jogurt chłodzony w wiadrach z lodem.
Zakończony przez mnichów posiłek był znakiem dla innych do jego zaczęcia. W pierwszej sali ustawiono drewniane ławy z plastykowymi wiadrami, z których wyznaczeni ochotnicy nakładali każdemu bogate porcje ryżu, sosu i dodatków.
– Widzicie przyjaciele – Lanka wykorzystywał każdą okazję do wyjaśniania filozofii życia – ci wszyscy ludzie tutaj to ochotnicy. Codziennie, z pobliskiej wioski przynoszą nam śniadanie i obiad. Pomagają nam przy remoncie świątyni i codziennych obowiązkach. Bez nich nie mielibyśmy nic. Pomagając nam i innym tworzą karmę – uczynek owocujący w skutek. Karma jest tworzona w pełni zamierzony czyn ciała, mowy, umysłu. Jeśli przestrzegane są zasady etycznego postępowania te zamierzone czyny będą dobre, tak jak dobre będą ich owoce. Widzicie, buddyzm tak naprawdę sprowadza się do jednej zasady: nie krzywdźcie ani innych, ani siebie. Proste prawda? – z tak już znanym uśmiechem zakończył mnich, wręczając nam kilka zadrukowanych kartek papieru A4. – Tu jest wszystko o czym mówiłem. Poczytacie sobie w spokoju i dużo rzeczy wpadnie samo na swoje miejsce. Dzielcie się swoim doświadczeniem tutaj z innymi i też przyczynicie się do krzewienia buddyzmu.
Ciężko się było rozstać z tym niesamowitym miejscem i jego mieszkańcami. Świątynia przyrody otaczająca świątynię w skale zachęcała do rzucenia wszystkiego. Zaszycia się tu na dni, a może i tygodnie i dalszego studiowania buddyzmu – dobrodusznej filozofii życia. Kilkadziesiąt minut wykładu sprawiło, że jakoś inaczej patrzyło się na świat. Bardziej optymistycznie, przyjaźnie i z dużo większą uwagą.
Aż ciężko uwierzyć, że tradycje buddyzmu zachowały się na Sri Lance tak silnie. Przez wieki kraj ten nękany był wojnami pomiędzy lokalnymi władcami, jak i z zewnętrznymi najeźdźcami. XI w. zastał buddyzm niemal kompletnie wyniszczony. Sytuacja była tak zła, że panujący wtedy władca – Vijayabahu I – musiał szukać pomocy Birmy w przywróceniu buddyzmu na Sri Lance. Kolonizacja kraju przez Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków również nie pomogły. Kraje silnie naciskały na krzewienie chrześcijaństwa i buddyści często byli drastycznie opresjonowani. Mimo wszystko jednak buddyzm utrzymał się i z konfrontacji wyszedł silniejszy niż zwykle, czyniąc ze Sri Lanki kraj o najdłuższej nieprzerwanej historii buddyzmu.
Trasa pomiędzy postojami upływała w milczeniu. Każde z nas głęboko pogrążone w myślach o filozofii, która przed chwilą została nam przedstawiona. Nie krzywdźcie ani innych, ani siebie – tak proste. A jednocześnie tak trudne do wykonania.
W zaciszu świątyni, przy szemrzącym wodospadzie wszystko wydawało się oczywiste i wykonalne. Ale jak to będzie funkcjonować w zderzeniu z codzienną rzeczywistością? Z pracą która nie przynosi satysfakcji? Z konfliktami wśród rodziny i znajomych?
Jak wtedy utrzymać spokój, niezanieczyszczony gniewem i negatywnymi emocjami umysł?
Czy przywołane wspomnienie świątyni w skale przy krystalicznym wodospadzie i ciągle uśmiechniętej twarzy mnicha wystarczy?
Świątynia w skale – Rakkhiththakanda – jest miejscem dla każdego, kto chciałby zasięgnąć wiedzy o buddyźmie, ale także dla tych, którzy chcieliby zaznać sielskiego spokoju miejsca i serdecznej gościnności jego gospodarzy – mnichów.
Jak każdemu miejscu kultu, świątyni należy się najwyższy szacunek. Wkraczając do niej należy mieć zakryte nogi i ramiona. Wejście tylko na boso.
Rakkitha Kanda Road,
Badulla,
Uva Province,
Sri Lanka
Rakkhiththakanda można odwiedzić w każdym czasie. Nejlepiej jednak zrobić to podczas jednego z buddyjskich świąt.
Nie ma opłaty za wejście, ale zwyczajowo zostawia się chociaż niewielką dotację.
Komentarze
2 KomentarzeBarbara
Sty 25, 2018Aż chciałoby się żyć wśród buddystów. Jak zwykle za mało zdjęć. Pozdrowionka
Aleksandra Tofil
Sty 30, 2018Ale za to film jest! 😀 😀 😀