Życie w górach Nepalu – trekking przez Himalaje
Pochmurny lutowy poranek. Gromada dzieci biegnie do zaparkowanego przy poboczu piaszczystej drogi autobusu...
Część północna jeziora to plaże, plaże i plaże. Teraz faktycznie już niemal puste. Sklepiki i kawiarenki w blaszanych barakach – pozamykane. Spompowane sezonem dmuchane zamki leżą odłogiem obok szkieletów bungee jumping. Na brzegach stateczki wycieczkowe zrzucają łuski letniej farby i zapadają w zimowy sen.
Ale jednak w posezonowych miasteczkach-duchach są ślady życia. Spacerując po grząskim piasku, raz po raz natykamy się na lokalnych. Z babuszkami w kwiecistych chustach na głowie zagadamy w łamanej ruszczyźnie. Panowie starsi w eleganckich filcowych kołpakach nad uszami dadzą nam jabłek. Wszyscy ciasno okutani w kożuchy. Cieszą się ostatnimi promieniami pięknego słońca.
Innych przygnał tu obowiązek. Leżące w szkodę stada krów i owiec. Pasterze na koniach to przeraźliwie gwiżdżą, to rzucają przekleństwami. Między gwizdami kiwną nam głową i pozdrowią „salam alejkum”. Pokój z wami.
A trzoda przejmująca plażę na pastwisko nic sobie z nich nie robi. Młode byczki ostentacyjnie i melancholijnie spoglądają przez jezioro w stronę ośnieżonych szczytów pasma Terskej Ałatoo. Szpaki siadają kobyłom na oklep. Pasterze gwiżdżą i pomstują. Zza zamkniętych sklepików w ferworze dzikiej zabawy wypadają z krzykiem dzieciaki.
Łazimy między tym rozgardiaszem. Uśmiechnięci od ucha do ucha. Ej, lepsze te posezonowe plaże od sezonowych kurortów.
Druga strona miasteczek, ta na zapleczu plaży, też wcale nie zamierza zapadać w zimowy sen. Pod magazinami – małymi lokalnymi sklepikami – ruch jak w ulu. Dzieciaki machają nam wolną ręką. W drugiej trzymają sznur zakończony krową. Pod ścianami, w przepięknym azjatyckim przysiadzie, chłopy w ortalionowych kurtach pociągają popołudniowe piwo. Ich żony w rozjazgotanym orszaku sąsiadek pchają poboczem wózek z kolejnym pokoleniem. Dumne, że hej! Tylko im złote zęby łyskają w uśmiechach.
A my jedziemy przez te scenki okolicznościowe jakby przez slajdy wspomnień. U dziadków na wsi też siedziałam pod takim sklepikiem. Dziadek z sąsiadami piwo pociągał. Babcia cała z dumy promieniała, pokazując mnie wszystkim swoim kumoszkom. Nawet zapach jesieni w powietrzu ten sam.
I tylko scena z chłopakami na koniach jakaś taka inna. Nieznana. Z czerwonymi kołami wypieków na twarzy galopują, oszalali po boisku. Niby szkolnym, ale innym jakimś. Zamiast bramek – dwa stożki gliniane. Zamiast piłki – kozia wypchana skóra. Szarpią. Ciągną. Spychają z siodła jeden drugiego. A jak koza skończy w stożku? Ech! Radość taka, że aż wyje pies, plątający się między końskimi kopytami. Chłopaki grają w kok-boru.
Patrzymy na to wszystko – my i góry Tienszan. Z początku niewysokie rdzawe wzniesienia. Z biegiem drogi zmieniają się w kolosy oprószone pudrem śniegu. Piękne. Potężne. Ze złotym kobiercem stepu rozłożonym u stóp. Na ich tle muzułmańskie cmentarze. Murowane grobowce jak zamki. U ich szczytu – półksiężyc. Symbol Imperium Osmańskiego, dziś utożsamiany z Islamem.
Zatrzymujemy się średnio co dwieście metrów, żeby zrobić zdjęcie. Ale co uchwycić? Czy kolosy północnego łańcucha Kungej Ałatau? Czy może płonące zachodem słońca wody Issyk-Kul? A może lewitujące nad jeziorem górskie duchy pasma Terskej Ałatoo?
Zadecydujemy jutro. Teraz zjeżdżamy na dziką plażę na nocleg.
Ranek budzi nas jazgotem siedmioosobowej rodziny. Kobiety rozkładają puchate koce w kirgiskie wzory. Mężczyźni wyciągają jadło i napitki. Częstują kwaśnym serem kurut i wódką. Jest dziesiąta rano.
W przerwach między kęsami cała familia bacznie obserwuje moje próby wejścia do jeziora.
Issyk-Kul – Ciepłe Jezioro. W lecie pewnie tak. Teraz lodowata woda tysiącem szpilek wbija mi się w ciało. Chwilę później – tracę czucie. Ale opłaca się. Sina i drżąca jak osika dostaję salwę oklasków. Usta rozciąga mi szczękający zębami uśmiech dumy.
Z rodziną żegnamy się jak ze swoją własną. Kilka zamienionych słów i już chcą nas niemal adoptować. Ściskają. Obcałowują. Wołają, żebyśmy jechali z nimi. Ale nam trzeba do Karakol.
Czwarte co do wielkości miasto Kirgistanu i stolica regionu Issyk-Kul. Tygiel kulturalny. Ponad stulenia cerkiew prawosławna – pięknie zdobiona koronką drewnianych rzeźbień – stoi w sąsiedztwie meczetu. Nietypowego. Gdyby nie mały minaret wzięlibyśmy go za chińską pagodę. Ale nic dziwnego. Meczet służy muzułmanom z Chin. Ludności Dungan.
Raz po raz mijamy długie, niskie domeczki. Drewniane, pokryte cienką warstwą białego tynku. Z pięknie ozdobionymi oknami. Dokładnie takimi jak te na Buriacji. Scheda po bogatych kupcach syberyjskich, którzy osiedlili się tu za czasów carstwa.
Kulturalną różnorodność poznajemy wszystkimi zmysłami. Ale smakiem szczególnie. Bazar Centralny smakuje dungańskim ashlan-fu. Dwa rodzaje makaronu – ryżowy i pszeniczny – pływające w zimnej kwaśno ostrej zupie. Uzbeccy piekarze w lokalnej piekarni wyrabiają złote obwarzany chleba mai tokoch. Dają nam spróbować sił w kształtowaniu jedwabistego ciasta. Wypieczony w glinianym piecu tandyr, z domowymi powidłami i śmietaną smakuje jak niebo. A na kolację – lagman. Szerokie taśmy makaronu pod kopiastą porcją kawałków mięsa i warzyw. Nie będzie łatwo zasnąć, ale warto.
Karakol jest granicą pomiędzy północnym i południowym brzegiem Issyk-Kul. Obie strony nie mogą się bardziej od siebie różnić. Północ jest rajem dla plażowiczów. Tłumów. Interakcji. Południe wabi samotnością. Spokojem. Dwie diametralnie odmienne strony tej samej monety.
Przez dwa dni błąkamy się górskimi szlakami ciągnącymi się wzdłuż szmaragdowej taśmy rzeki. Skalnymi ostępami ze szlakiem wytyczonym przez owce. Ośnieżonymi szczytami kilkutysięczników i tęczowymi kanionami piaskowców.
Mijamy bajkowe osady, tulące się do zwalistych, bordowych tworów skalnych. Drewniane domeczki oklejone gliną. Zagrody z ociosanych pali. Błotniste ścieżki, po których babuszka ciągnie drewno na opał i niczym rasowa biznesmenka zaraz pyta, czy nie chcemy może wynająć „loszada” albo kupić „miedu”.
Na górskiej polanie, otoczonej koroną ośnieżonych szczytów, pomiędzy plackami śniegu zajadamy jajka na twardo, pomidory i lepioszkę. Zapijamy kawą z termosu. Karmimy psa przybłędę. Przyjdą drwale. Pogadają. Zaczną ładować zwalone drzewa na przyczepę.
Spokój. Cisza. Tylko słychać mlaskanie psa.
Plaże na południu też jakieś inne. Mniej oswojone. Dziksze.
Ich rzeczywistą dzikość poznajemy ostatniego dnia. Cztery godziny staramy się wykopać naszą karetkę utopiony po sam most napędowy w piasku. Łamiemy trapy – te, co są ponoć tak mocne, że mają dożywotnią gwarancję. Nadwyrężamy mięśnie, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. I kiedy, już, już mamy wygrać walkę niebo spada na nas marznącym deszczem. Samochód grzęźnie jeszcze bardziej.
W końcu ratuje nas przygodny kierowca. Wracamy do Biszkeku. Opuściliśmy go piękną, złotą jesienią. Wracamy srogą zimą. Nie było nas pięć dni. I tak za mało, żeby w pełni doświadczyć Issyk-Kul. Nawet po sezonie.