Stres związany z pracą nie odstępował Sébastiana na krok. A raczej z samym systemem, bo w tym, co robił, Sébastian odnajdywał się doskonale.
Badacz naukowy w dziedzinie literatury, asystent naukowy na Uniwersytecie Luksemburskim w drodze na stałą posadę profesora. Droga jednak nieoczekiwanie skręciła i uniwersytet pozycji mu nie przyznał. Lata ciężkiej pracy zakończyły się rozczarowaniem. Obiecywali, że stały kontrakt dostanie w przyszłym roku, a już na pewno w następnym. Sébastian dłużej nie czekał.
Przez chwilę był asystentem kuratora wystawy w Muzeum Historii Naturalnej w Luksemburgu. Przez chwilę pracował niezależnie. Obecnie od pięciu miesięcy pracuje jako asystent obsługi edukacyjnej w CNA – Narodowym Centrum Audiowizualnym w Dudelange. Sztuki audiowizualne to dla niego nowość, bo wcześniej poświęcał się wszystkiemu, co związane z literaturą, językiem. Ale im więcej organizuje szkoleń, wystaw, tym bardziej fascynuje go nowa forma i jej ekspresja. Przecież to też język.
Historią swojego życia Sebastian dzieli się z nami nad fenomenalną pizzą w restauracji Antica Bari w Dudelange. Jest czwartek wieczór i właśnie wróciliśmy z wystawy fotograficznej w Luksemburgu. Jeszcze jeden stymulant do kolekcji już i tak intensywnego tygodniowego szkolenia medialnego w CNA, gdzie zajmują się nami Sébastian i jego przełożona Mylène. Dzień w dzień, od rana do wieczora pracujemy pod wprawnym, czujnym i czułym okiem Uwe Martina – fotografa, dziennikarza i wykładowcy. Pracujemy nad projektami multimedialnymi, które chcemy rozwijać w naszej dalszej trasie. Mózgi się przegrzewają. Trzeszczą w zawiasach, kiedy rozpycha się w nich jak matrona kreatywność, inspirowana wykładami i dyskusjami.
Szare komórki nie łapią oddechu nawet w przerwach na lunch. Choć często zapowiada się inaczej. Bo jak od odgłosów zwierząt wydawanych w różnych językach, można przejść do dyskusji o tożsamości luksemburskiej kształtowanej trójjęzycznością kraju? Można. Wystarczy zająć miejsce obok Sébastiana. Miejsce niebezpieczne, bo wystarczy chwila, żeby przepaść w fascynujących dywagacjach. Nie da się inaczej. Pasja i wiedza, jakimi emanuje, hipnotyzują i pochłaniają.
Mamy szczęście. Po szkoleniu zostajemy kilka dni dłużej i możemy te dyskusje kontynuować. Sébastian zaprasza nas do siebie na niedzielną kolację.
Zgodnie z powiedzeniem: mój dom, to moja twierdza.
W tym wypadku panem i władcą twierdzy jest kreatywny sześciolatek Naël. Nic tego nie zapowiada, kiedy stajemy przed dwupiętrowym domem rodzinnym przy ulicy Pokoju. Jest podobny do wielu innych na osiedlu sennym niedzielą – równie schludny, elegancki i nieco tą elegancją onieśmielający.
Przed domem ogródek, który zamiast kwiatów wypełniają kamyczki swoją szarością dopasowane do koloru elewacji. Szarość łączy się z czernią, kiedy przekraczamy próg domu – z głośników leci Black Sabbath. Ale heavy metalowe dźwięki brzmią tu jakoś inaczej. Łaszą się i ocierają o ucho jak wielkie, oswojone koty. Złagodniały w otoczeniu kwiatów z filcu, kredkowych rysunków, budowli z klocków i masy, masy książek z wielkimi ilustracjami. Kędzierzawa głowa Naëla, teraz akurat nie kiwa się rytmicznie do oswojonych dźwięków. Teraz chowa się w kuchni i nieśmiało wychyla zza spódnicy mamy Sary. Nieśmiałość trwa może z piętnaście minut. Wystarczy wyjść na ogród z tyłu domu i dać jej kilka piłeczek.
Ogród to tak naprawdę duży trawnik otoczony pasem drzewek owocowych – grusz, jabłoni, śliw. Pomiędzy drzewkami i w dużych donicach porozstawianych w jego kątach rosną truskawki, poziomki, maliny, zielony groszek i pomidorki. Wszystko strategicznie ulokowane tak, żeby sześcioletnie rączki mogły rwać, co im się podoba. A im się akurat najbardziej podoba bazylia, której wonnymi liśćmi prosto z krzaczka zajada się Naël. Gdyby w ogrodzie rosły szparagi, pewnie podzieliłyby ten sam los. Na razie jednak rodzice kupują i masowo mrożą zapasy szparagów dla syna. A w weekendowe poranki Sébastian jeździ do Francji po świeże bagietki. Wystarczy piętnaście minut, żeby przekroczyć granicę kraju i smaków. Francuskie bagietki są lepiej wypieczone i bardziej słone. Najpyszniejsze. Kiedy Sébastian wraca, a żona i syn jeszcze leniuchują, nabiera w kubeczek wodę i budzi rodzinę umoczonymi w niej palcami.
Tymczasem Sarah wyczarowuje spaghetti z sosem warzywnym i krewetkami. Makarony uwielbia. W każdej postaci i ze wszystkim. No, może poza czosnkiem, bo ten przyprawia ją o ból głowy i palpitację serca. Niezwykłe? Jak wszystko, co dotyczy Sary. Łącznie z historią jej narodzin.
Mama Sary – Włoszka – nie wiedziała, czy urodzi dziewczynkę, czy chłopca. Dla mężczyzn służba wojskowa we Włoszech jest obowiązkowa. Tego kobieta się bała. Przed porodem pojechała więc do Luksemburga. Tu urodziła się dziewczynka – Sarah.
Sarah jest skora do śmiechu. A kiedy się śmieje, wszystko wokół promienieje i tańczy. Tańczą ogniki za szkłami okularów i sprężynki ciemnych loków Sary. Jej filigranowa postać emanuje ciepłem i otwartością. Zadziwiające jest, że znalazły w niej jeszcze miejsce dla siebie niezwykła siła woli i nieustępliwa determinacja. To dzięki nim Sarah skończyła studia pedagogiczne.
Było ciężko. Szczególnie pod koniec. Dzień dzieliła między praktykami w jednej szkole i wykładami zaraz po. Potem pędziła na praktyki w zupełnie innym miejscu i zaraz znów biegła na kolejne. Do tego pisanie prac zaliczeniowych i dyplomu. Było ciężko. Wtedy nie było tak rozbudowanego programu pedagogicznego dla nauczycieli. Do wielu rzeczy musiała dojść sama. Bo przecież inaczej uczy się dzieci, inaczej dorosłych, inaczej osoby, które posługują się danym językiem od urodzenia a inaczej te, które dopiero go poznają. Było ciężko, ale dała radę. Dziś uczy francuskiego. A odkąd Sébastian zaczął pracę w CNA, zdarza się, że pracują razem. Na przykład nad nauką języka przez zdjęcia. Bo przecież sztuki audiowizualne to też język, różni się tylko sposób wypowiedzi.
Język wpleciony jest w życie Sary i Sébastiana jak litery w wyrazy, wyrazy w zdania. Nagle całkiem oczywistym wydaje się, że język był też ich swatką. Poznali się na studiach w Strasburgu. Zaczęli rozmawiać po francusku, żeby chwilę później zdać sobie sprawę, że oboje są z Luksemburga. Przerzucili się na luksemburski. A reszta? Reszta jest historią. Choć w dwóch nieco różnych wersjach.
– Mnie zajęło pięć minut, żeby sobie uświadomić, że Sarah jest tą jedyną. Jej – trzy lata – śmieje się Sébastian i zarabia żartobliwego kuksańca od żony.
Naël już zjadł swój makaron (na sucho, z sosem osobno, bo lubi wiedzieć, co je). Teraz zajmuje się swoimi sprawami. Coś tworzy, coś kontempluje. I niby zupełnie pochłonięty zajęciem, a jednak bacznie obserwuje dorosłych. Strategicznie rozłożony tak, by z każdego miejsca mógł trzymać oko i ucho na pulsie. Bo Naël jest czujny i dociekliwy. Pod czupryną jasnych włosów (tata mówi o nich, że jest ich tak dużo, że zaraz się robią mokre od zabawy) wciąż pracuje chłonny umysł. Nawet wtedy, kiedy rodzice myślą, że już śpi. Czasami, gdy leży już w łóżeczku otulony kołderką, nagle szeroko otwiera oczy i pyta: „Czym był robak, zanim stał się robakiem?”. Sarah i Sébastian czasami znają odpowiedź, czasami nie – wtedy uczą się razem z Naëlem. I czytają. Czytają, czytają, czytają. Naël ma inną książkę na różne pory dnia. Po kolacji jedna, przed spaniem kolejna. O czym? O wszystkim.
Teraz sześciolatek tak na wszelki wypadek, by dorośli nie zapomnieli o jego obecności, przypomina o sobie regularnie jakimś pytaniem albo pilną potrzebą pokazania czegoś. Niedawno była to wysoka wieża z klocków, teraz pudełko skarbów. Skarby są imponujące. Minerały przeróżnych kształtów i kolorów, a nawet ostry jak brzytwa ząb rekina. Obok – muszle. Naël kocha muszle. Niedawno przyniósł do domu ślimaki winniczki. Trzymał je w pudełku. Karmił sałatą. Przyglądał się. Obserwował. Fascynowały go zakręcone domki ślimaków. Ale rodzice wytłumaczyli – zwierzątko oddzielone od swojego domu nie przeżyje. Trudny wybór – mieć ślimaki czy mieć muszle? Naël dalej się fascynował, dalej obserwował. I dalej karmił sałatą.
Naël jest dociekliwy, ale nie samym dociekaniem sześciolatek żyje. Sześciolatek żyje zabawą. Sarah i Sébastian cieszą się, bo wielu z ich sąsiadów ma dzieci. Wspólne zabawy pociech zbliżyły i dorosłych. Dużą w tym zasługę miał COVID. Przymusowego siedzenia w domu Sarah i Sébastian nie odczuli dotkliwie. Wręcz przeciwnie – zyskali dla siebie masę wspólnego czasu. Razem się bawili, razem gotowali. Ale kiedy tylko było już można, dzieci odbijały sobie siedzenie w domu długimi godzinami w parkach i na placach zabaw. Razem z dziećmi rodzice. I tak się zawiązała więź, która trwa do tej pory. Nawzajem zajmują się swoimi pociechami, odbierają ze szkoły. Tworzą małą zżytą sąsiedzką społeczność.
Ale to, że znajdą się właśnie tu w Dudelange, nie było takie oczywiste. Sébastian jest północy Luksemburga, Sarah z południa. I choć mówi się, że ludzi z południa nie da się stąd ruszyć, mogli znaleźć się gdziekolwiek indziej. Oglądali wiele domów. Ten w Dudelange spodobał im się najbardziej. Kupili. Mieli szczęście, bo wkrótce ceny nieruchomości zaczęły szybować w górę. Banki śrubowały regulacje i zasady przyznawania kredytów. Doświadczył tego nawet młodszy brat Sébastiana. Mimo stabilnej, stałej pracy na kolei jako konduktor, o kredycie mógł tylko pomarzyć.
– I nagle – mówi Sébastian – co było zupełnie niespodziewane, po wszystkich moich przejściach, ciężkich latach zaczynam pracować w Dudelange, Sarah znajduje pracę w Dudelange, Naël szkołę… I wydaje mi się, że to właśnie tworzy dom. Połączenie właściwego czasu i właściwej przestrzeni – to właśnie jest dom.