Na Granicy Światów
Skulony na niskim stołku mężczyzna rytmicznie bije w duży skórzany bęben. Z jego ramion spływa gruby, bogato...
– Guten tag! – przez wstążkę rzeczki, majacząca w zapadających ciemnościach postać wita nas po niemiecku.
Chwilę później brodzimy po kolana w rzece, by dołączyć do Andreasa i jego mongolskich przyjaciół w samym środku pikniku. Andreas jest Niemcem. Pracuje w Mongolii na uniwersytecie przy rządowym projekcie. Jutro wraca do Ułan Bator. Wracać jednak nie chce.
– Bayankhongor! Wiecie, to miejsce jest niesamowite! Te okolice! Ci ludzie! Najwspanialsi ludzie jakich spotkałem. Ciepli, otwarci, gościnni. Nawet w rodzinnych Niemczech nie czułem się tak, jak tu z nimi.
Na potwierdzenie jego słów, Mongołowie, do których dołączyliśmy leją w plastykowe kubki wódkę, częstują arbuzem, chlebem, wędliną i spaghetti. Jeden przez drugiego oferują porady, rekomendacje miejsc, dopytują się o wszystko i w zamian dzielą się swoim życiem.
– No, ja to Polskę znam! – mówi przyjaciel Andreasa, Chimed – Samochody ze Szczecina kiedyś sprowadzałem – uśmiecha się i komentuje – A wasza maszyna to porządna! Oj, porządna! Możecie sobie pojechać na północ jutro. Do gorących źródeł. Droga bez asfaltu i trzeba będzie rzeczułkę przejechać, ale dacie radę.
Zaraz w ruch idzie nawigacja. Rozgorączkowane palce kreślą zawiłe kreski, wskazując najlepszą drogę do Shargaljuut.
Ranek wita nas złotą kulą słońca. Oświetla pasmo górskie otaczające Bayankhongor, migotliwą rzeczkę, wijącą się przed progiem naszego „salonu” i kudłate krówska spacerowym tempem przekraczające wodę. Uroczy widok zostawiamy w tylnym lusterku. Ruszamy do gorących źródeł.
Z asfaltowej drogi, drogowskaz i nawigacja kierują nas w lewo na ubity pas żwiru i piachu. Szeroka bez-asfaltowa taśma ma prowadzić nas przez następne pięćdziesiąt kilometrów. Trochę wybojów, okolicznościowe wyrwy w ziemi, które nieominięte mogą urwać koło, ale nie jest źle.
Kilka kilometrów dalej Andrzej depcze po hamulcach i ze złapanym w locie aparatem wyskakuje z samochodu.
Zaraz przy drodze – w sąsiedztwie czterech innych – grupka ludzi stawia nowy ger. Na ziemi stoją już drewniane, ułożone w okrąg żebra konstrukcji. Dookoła ścielą się dywany, białe płótno i kawałki pozszywanych razem grubych, przypominających kołdry tkanin. Pomiędzy materiałowym rozgardiaszem czekają cierpliwie meble: metalowe łóżko z wygniecionym materacem, kilka niewielkich drewnianych szafek i „koza”, która stanie w centrum budowli.
Kobiety i mężczyźni silą się nad układaniem listew, tworzących podwaliny stożkowatego dachu. Powietrze niesie nieustannie wykrzykiwane polecenia, prośby i ponaglenia.
Zauważywszy samochód, gromada rzuca robotę i pędzi w naszym kierunku. Wszyscy opaleni na heban. Z siatką zmarszczek właściwą tylko ludziom, którzy muszą pracować na wiecznie palącym słońcu. Wszyscy radośnie podekscytowani. Wszyscy uśmiechnięci, jakby zobaczyli dawno oczekiwanych przyjaciół.
Podziwiają samochód. Mapę z trasą. Zaglądają do środka i nieustannie komentują wszystko potokiem niezrozumiałych słów.
Kobieta, kreśląc ręką szerokie koło, pokazuje imponującą wielkość pola, które uprawiają. Po mongolsku tłumaczy, że rosną tu: marchew, kapusta, ziemniaki, buraki i kalarepa. Wszystko wciśnięte w niewielkie nasypy równych grządek.
Do tej pory, podróżując po Mongolii, nie natknęliśmy się na pola uprawne. Ten kraj, to od wieków kraj pasterzy. Widokiem normalnym są stada krów, owiec, kóz i koni. Pasą się na przydrożnych pastwiskach. Łażą jak same chcą po drogach, przed samochodami. Na trzy miliony mieszkańców kraju przypada 25 milionów trzody. Nic więc dziwnego, że niemal cała dostępna ziemia przeznaczona jest na pastwiska, z zaledwie 2% wydzielonymi na uprawy. Tradycje pasterskie, ale i ciężkie warunki pogodowe nie sprzyjają rolnictwu. Lato pali słońcem, zima zmraża temperaturą spadającą poniżej 50 stopni Celsjusza. Rolnictwo w Mongolii jest raczej koniecznością, niż wynikiem tradycji i kultury.
Dlatego też, pole na którym jesteśmy, różni się od tych, które znam – wypielonych, z wyraźnie wydzielonymi częściami konkretnych gatunków uprawnych. Tutaj grządki ziemniaków mieszają się z kapustą, by za chwilę przejść w buraki, marchewki i z powrotem w ziemniaki. Gdzieniegdzie między warzywami rosną bujne chwasty, ale widać, że roślinom uprawnym w ogóle to nie przeszkadza.
Tylko te gąsienice. Kobieta pochyla się nad dorodną główką kapusty i z wyraźnym żalem pokazuje duże dziury w liściach. Nie rozumiem ani słowa z jej wyjaśnień, ale ściągnięte w bolesnym grymasie brwi mówią same za siebie. Plaga. Układając dłoń w imitację pistoletu, naśladuje odgłosy spryskiwacza. Potem niepocieszona kręci głową. Nie mają na opryski.
W drodze powrotnej, kobieta co chwila schyla się i wyrywa z ziemi warzywa. Otrzepuje je z piachu i komponuje w imponujący bukiet. Bukiet trafia do nas. Prezent na drogę.
Po drodze mijamy stary ciągnik z porozkładanymi dookoła częściami, czarnego kudłatego psiaka, którego sztuczką pokazową jest wyskakiwanie wysoko w górę na polecenie pani i niefunkcjonujący już furgon 4×4, pełniący teraz rolę zagrody dla usadowionej w nim owcy.
Ger jest bardzo przestronny. Na lewej i centralnej ścianie stoją metalowe łóżka. Pod ścianą z prawej strony leży materac. Nie ma tu ani paleniska, ani funkcjonalnych mebli. Wnioskujemy więc, że jest to ger gościnny. Niestety nie mamy jak tego potwierdzić.
Zanim zdążymy się dobrze rozsiąść gospodarze podają miseczki i z termosu leją do nich ciepły, biały płyn. Mleko z wodą i solą.
A potem…
W trakcie uczty do geru wchodzi jeden z sąsiadów. Ganbatar wymienia z nim wartki potok słów. Zerka w naszą stronę i znów powraca do nerwowej wymiany zdań. Okazuje się, że w górach spadł deszcz. Malutka rzeczka, którą mieliśmy przekroczyć w drodze do Shargaljuut jest teraz rwącym, sięgającym pasa potokiem.
I gospodarze i ich zebrani w gerze sąsiedzi głowią się jak nam pomóc. Po gestach kręcenia głową i nerwowym przeczesywaniu włosów ewidentnie widać, że słabo widzą naszą przeprawę. Z drugiej strony nie chcą w żaden sposób rozczarować gości i zepsuć ich planów.
Ganbatar wraz z Cendajusz wskakują na motocykl. Gestami wskazują, żeby jechać za nimi. Pokażą inne miejsce, gdzie może da się przekroczyć rzekę. Po drodze zatrzymują się przy kolejnych gerach i zasięgają informacji. Wreszcie, przy jednym z nich, każą zjechać z głównej drogi i jechać łąkami. Oni będą wskazywać drogę. Zanim jednak ruszymy, syn właściciela geru przy którym zjeżdżamy częstuje kawałkami słodkiego, twardego sera. Kopce ledwo mieszczące się w dłoniach daje na drogę.
Miejsce przeprawy przez rzekę łyska rwącym nurtem. Potok jest szeroki. Poziom wody wysoki, powyżej kolan. Z drugiej strony rzeki, ktoś radzi jechać jej środkiem, tam gdzie najpłycej i dopiero później wyjechać na przeciwny brzeg.
Długie debaty. Kręcenie głowami. Ganbatar zdejmuje buty żeby zbadać stan wody w innym miejscu. Ale w końcu zapada decyzja. Odpuszczamy. Cendajusz, tak zwyczajnie, z matczynej troski wzdycha z ulgą.
Zanim wrócimy do geru, rozsiadamy się nad rzeką przy butli piwa. I znów zaczynamy prowadzić tę dziwną i magiczną rozmowę, w której nikt nic nie rozumie. W której bardziej niż słowami rozmawia się duszą i emocjami: wdzięcznością, radością z przypadkowego spotkania. Jest zachwyt nad piękną górzystą okolicą, jest stukanie się szklanicami, wymiana numerami telefonów, których nie wiadomo jak później użyć i są salwy śmiechu przy oglądaniu wspólnych zdjęć z Polaroidu.
Komentarze
2 KomentarzeZbigniew
Wrz 17, 2018Witam podróżników i czytających. Nie będę pisał o zachwytach; ochach i achach. Jestem wściekły, że mnie tam nie ma, taka wiecie zazdrość pozytywna (taka istnieje). Przykrywa jednak wszystko maja sympatia do Was, mój podziw jak wspaniale sobie radzicie i duma, jak opowiadam ludziom, wiecie, ja ICH znam, to razem z mamą Andrzeja bardzo bliscy nam ludzie. Życząc Wam kolejnych przygód, wrażeń, a nade wszystko spotkań z ciekawymi (często najnormalniejszymi ludźmi) zadaję sobie pytanie (bo ja tak lubię z wizją końca): jak wrócicie po całkowicie zakończonej wyprawie, czy schowacie się w lesie w szałasie i tam spędzicie wiele lat, mając dość podróży, czy wyruszycie po kilku tygodniach na kolejną wyprawę w nieznane. Osobiście stawiam na drugą opcję. A WY? I wy? Niech Wam się darzy.
Aleksandra Tofil
Paź 16, 2018Bardzo piękne, miłe i motywujące słowa. Dziękujemy z całych serduch! … co będzie po wyprawie? Sami jesteśmy ciekawi 🙂