Rozdział 1 – Wołgograd, Rosja
Trzy kraje, 3800 km i dwa tygodnie po rozpoczęciu wyprawy starą karetką dookoła świata znaleźliśmy się w...
Promienie styczniowego, dopiero co obudzonego słońca kładą się na zboczu góry. Ciepły, złoty blask odsłania jej sekret. Nie są nim skaliste wykroty ani ostre zęby grani. Jej sekretem jest lawina domków z adobe, spływająca od samego szczytu aż po srebrną wstążkę rzeki Masouheh-Rood-Khan. Domki wtulają się w górę i w siebie nawzajem. Ten mocny uścisk sprawia, że podwórzec domu na górze jest dachem domu na dole. Chatki splatają się ze sobą, przenikają i łączą w labirynt bajkowej osady zrodzonej wprost z górskiego łona.
Wspinamy się po meandrujących ku szczytowi wąskich alejkach. W herbaciarni pijemy čāy (czaj). Podążając za przykładem lokalnych, wkładamy między zęby kostkę cukru i przez nią sączymy mocny, gorzki napój. Nasze próby kwitują szerokie uśmiechy właściciela i gości herbaciarni, którzy raz po raz proszą o wspólne selfie. W alejce niemal u samego szczytu natykamy się na futrzane zbiegowisko. Koty wszelkiej maści rozkładają się w zakratowanych framugach okien jednej z chatek. U jej drewnianych drzwi przeciągają się puchate kundle. Chwilę później zza rogu chatki wyłania się brodaty mężczyzna z naręczem ochłapów dla braci naszych mniejszych. Masuleh, o populacji 400 osób ma nawet swoje schronisko dla zwierząt.
Początki osady Masuleh w dzisiejszej lokacji datuje się na X wiek naszej ery. Wcześniej wioska znajdowała się 6 kilometrów na północny zachód, ale powtarzające się ataki sąsiednich osad zmusiły ją do przeniesienia się w obecne miejsce. Do tej pory zachowała swoją tradycyjną piaskowo-złotą kolorystykę, która nie tylko przydaje jej uroku, ale także pomaga w zlokalizowaniu osady w czasie często zapadających, gęstych mgieł.
Z Masuleh wyjeżdżamy do kolejnej bajkowej lokacji – Cytadeli Rudkhan. Twierdza powstała za czasów panowania Sasanidów (224-651). Jej rozciągająca się pomiędzy dwoma wzgórzami konstrukcja zapiera dech w piersi. Dosłownie.
Na wysokość 700 metrów wspinamy się po kamiennych schodach, błotnistych ścieżkach i obsypujących się zboczach. W połowie wspinaczki niebo nad głowami zaczyna przybierać granatowy odcień zmierzchu.
– Jak daleko jeszcze? Dojdziemy przed zachodem słońca? – pytamy młodą parę, która wraca ze szczytu.
– Tak, tak. Spokojnie! Jeszcze jakieś 15 minut i będziecie na miejscu.
Przemy dalej, żeby chwilę później usłyszeć z ust dostojnego pana, otoczonego równie dostojną rodziną:
– Oj, zamykają za 10 minut. Chyba nie zdążycie.
Zdezorientowani decydujemy się zasięgnąć ostatecznej opinii następnych schodzących z góry osobników. Okazują się nimi być piękna Iranka z bujną czernią włosów, w ślicznie dopasowanym czerwonym płaszczu i w … szpilkach oraz jej towarzysz – sportowo ubrany chłopak, którego przystojną twarz groźnie marszczy grymas frustracji.
– Przepraszam, nie wiecie, czy daleko jeszcze do szczytu?
– Bracie! Pomógłbym ci, ale nie wiem! Sami nie doszliśmy, bo moją panią buty zaczęły uwierać i musimy wracać! – odpowiada chłopak, ciskając spojrzeniem błyskawice w stronę nienawistnych szpilek.
Decydujemy się jednak iść dalej. Okazuje się to słuszną decyzją, ponieważ trafiamy do bajki. Mrocznej, tajemniczej i pięknej. Kamienne, masywne wieże stoją na szczycie wzgórza niczym olbrzymi strażnicy-siłacze. Czerwień ich wypalanych cegieł splata się z zielenią przejmującej budowle natury. Zęby murów obronnych szczerzą się w stronę stromego zbocza, usłanego kobiercem paproci i drzew – nagich w styczniowym zmierzchu. Z magicznego świata przegania nas gwizdek strażnika. Jesteśmy ostatnimi, za którymi zamyka bramę. Milion schodów prowadzących w dół pokonujemy w ciemnościach rozdartych wąskim snopkiem światła latarki.
Rankiem, obudzeni szmerem rzeki, płynącej u podnóża cytadeli, zabieramy się w dalszą podróż – do Guilan Rural Heritage Museum. Długą angielską nazwę najprościej i chyba najtrafniej przetłumaczyć na skansen. Na 45 hektarach w rezerwacie Saravan znajduje się około 90 historycznych budynków, pieczołowicie przetransportowanych z różnych regionów Guilan i skrupulatnie złożonych na terenie kompleksu muzealnego. Zrekonstruowane są tu między innymi starodawne domy mieszkalne, kuźnia, szkoła i meczet.
Przechadzamy się alejkami pośród uśpionego zimą lasu. W jego prześwitach kryją się domki. Domki stare z pobielanymi albo rdzawymi ścianami adobe – suszonego na słońcu budulca z gliny mieszanej ze słomą. Ich dachy drewniane, pokryte gontem a czasami bardzo proste, otulone strzechą. Tu mieszkał kupiec, tu – przy powleczonym czernią sadzy piecu – pracował kowal, w tamtym zaś budził się chłop, by skoro świt zająć się obrządkiem zwierząt w obórce, skleconej z kijów i słomy.
Choć jesteśmy w odległym kraju, jego przeszłość jawi się tak znajomo. Można się zapomnieć i pomyśleć, że przechadzamy się po alejkach polskiego skansenu. Nawet ludowy strój przewodniczki – pasiasta spódnica, krótki żakiet z haftowanymi ozdobami – może to przekonanie umocnić.
Z przeszłości ruszamy znów w stronę nowoczesnego Teheranu. Tym razem jednak jedziemy na jego dach.
Z samego rana wjeżdżamy wprost z Teheranu północnego na jeden ze szczytów gór Elbrus – Tochal. Góra ma ponad 3900 metrów. Na 3500 metrze mieści się hotel, do którego meldują nas dopiero po badaniach lekarskich. Pan doktor wyklucza jakiekolwiek objawy choroby wysokościowej, nadciśnienia oraz ciąży i ze swoim błogosławieństwem wysłał nas na stok.
Jeździmy na desce w objęciach pogody idealnej – bezchmurnego nieba, piekącego mimo mrozu słońca i puchowego śniegu, w który aż przyjemnie jest się przewracać. Poznajemy barwną subkulturę snowboardzistów irańskich, którzy swój mały bunt przeciw prawu szariat, panującemu w ich kraju przejawiają w jaskrawo kolorowych włosach wystających spod kasków, sięgających pasa dredach i kolczykach zdobiących twarze.
Wieczorem, mimo obolałych mięśni padamy jak ścięci.
Ranek przynosi śnieżną zamieć. Kolejka na dół, ze względów bezpieczeństwa rusza dopiero późnym popołudniem. Wkrótce wraz z jeszcze jednym amatorem snowboardu siedzimy wciśnięci razem z deskami w oszklony wagonik wyciągu. Lodowaty wiatr buja nami na prawo i lewo. Dookoła widać tylko mleczną biel zamieci. Sytuacja nie sprzyja konwersacji, mimo to…
– Skąd jesteście? – pyta nasz towarzysz.
– Z Polski.
– Ach! Lachestan! Piękny kraj! – wykrzykuje współpasażer i szybko dodaje – „Zimną wojnę” właśnie obejrzałem. Cóż za kino! Jaka stylistyka! Niesamowite. A wam jak się podobał?
– Jeszcze nie widzieliśmy – dukamy nieco zażenowani, że przygodny Irańczyk jest bardziej na czasie z polską kinematografią niż my sami.
– Obejrzyjcie jak najszybciej. Świetnie wykorzystana muzyka. Bo polską muzykę też bardzo lubię. „Hey” to moja ulubiona grupa. Znacie? – ciągnie irański kulturoznawca Polski i wyciąga zza pazuchy małą srebrną papierośnicę. Z jej czeluści wyławia dwa blanty, oferując nam jeden.
– Proszę, częstujcie się.
Kiedy już odzyskujemy władzę w sparaliżowanych zdziwieniem twarzach, grzecznie odmawiamy. Jakoś wydaje nam się to bezpieczniejszą opcją, w kraju, gdzie nawet alkohol jest nielegalny.
– No cóż, trudno – wyraźnie zawiedziony jegomość chowa blanty i papierośnicę. Rozmowę jednak kontynuujemy. Tematy się zmieniają. Z popkultury schodzimy na historię naszego rodzimego kraju. Nasz nowy znajomy i tu bryluje. Wypytuje o przemiany postkomunistyczne, o „Solidarność” i o to, jak przystąpienie do Unii Europejskiej wpłynęło na rozwój Polski. Słucha naszych komentarzy i sam komentuje. Kiedy dochodzi do tematu ograniczeń swobody w Iranie, nie wytrzymuje.
– Wiecie co? Ja tego skręta jednak zapalę. Wy sobie weźcie drugiego na drogę.
I tak w oparach aromatycznego dymu kontynuujemy nasze rozprawy.
Tymczasem kolejka zjeżdża coraz niżej. Schodzimy pod linię chmur. Pojawia się słońce. To najpiękniejsze, przedwieczorne. To, które już ze złota zamienia się w rubin. W jego gasnących promieniach wysiadamy z wyciągu. Żegnamy się z naszym towarzyszem podróży i idziemy na Dach Teheranu, z którego rozciąga się widok na całą stolicę.
W zapadających ciemnościach rozbłyskują światła latarń, domów przygotowujących się do wieczornych posiłków i samochodów, pędzących, żeby nań zdążyć. Inni podziwiają ten sam widok z poustawianych obok ławek. Z jednej z nich wstaje trzydziestoparoletni Irańczyk i zaczyna nucić piosenkę. Jego głos coraz bardziej nabiera mocy, żeby wreszcie rozbrzmieć melodyjnym tenorem. Wkrótce dołączają doń inne głosy. Ktoś zaczyna akompaniament na harmonijce ustnej. Siedzimy jak zahipnotyzowani.
Po raz kolejny Iran nas nokautuje, zaskakuje i kompletnie zaburza psychikę. I wcale nie potrzebuje do tego blanta.